Wyścig B8 2023,
czyli kolejny raz...  niezupełnie tak samo
26.06.2023

Wyścig B8 opisywałem już kilka razy, ktoś może powiedzieć, że do znudzenia. Może i do znudzenia dla kogoś, kto regatami się nie interesuje. Ale patrząc z punktu widzenia ściganta, to faktem jest, że takie same wyścigi zdarzają się rzadko. Trasa ta sama, pora ta sama, zgoda. Ale już pogoda może być zupełnie inna. Albo trochę inna.
Trochę w tym wypadku robi ogromną różnicę, bo regaty często wygrywa się na niuansach.
W ogóle w żeglarstwie bardzo często decydują niuanse. Trzeba umieć je wyłapywać i uwzględniać.
Konkurencja co roku też nie jest taka sama. Niektóre jachty się powtarzają, z niektórymi ścigamy się „od zawsze”, ale bywają też nowe jednostki. I nowe sytuacje. I warunki pogodowe. I uwarunkowania zewnętrzne.
Co typowego było w tym roku? Pora i trasa.
Nowością było to, że wyścig B8 był jednym z dwóch wyścigów MŻMP DH. Tajemniczy skrót to Morskie Żeglarskie Mistrzostwa Polski Double Handed.
Czyli załóg dwuosobowych. Ta dość nowa formuła ścigania robi się na świecie coraz bardziej popularna. Przyczyna jest oczywista: problem z załogą. Od strony zebrania załogi, przez logistykę wspólnych regat, prozaicznie po koszty.
W dwie osoby jest po prostu łatwiej i taniej. Skoro świat, to i Polska.
My w dwie osoby pływamy często. Turystycznie z zasady (jeżeli dalej), a w regatach od zeszłego roku. Ma to plusy i minusy, jak wszystko.
Ponieważ w tym roku znów nie mamy tego trzeciego do załogi, a w B8 lubimy startować, więc czemu nie przy okazji w Mistrzostwach Polski? Postanowiliśmy spróbować.
Tutaj może wyjaśnienie, czemu lubimy B8. Trudno powiedzieć, a w sumie to dość masochistyczne.
Masochizm dlatego, że zazwyczaj trasa jest żużlowa, a dla nas to zawsze było źle.
Tym razem też wypadło żużlowo, ale niezupełnie. No i mamy nową broń na takie warunki.
Mimo wszystko lubimy ten wyścig, bo długość jest taka akurat. Nie za długo, nie za krótko.

Przyjeżdżamy na jacht po godzinie 15. Pobranie „wyprawki” w biurze regat, także trackera. Potem inspekcja OSR, przygotowanie jachtu, uzupełnienie wody (w wymaganych baniakach) oraz zwyczajnie w zbiorniku.
Wodę w zbiornik należy przed regatami wlewać z umiarem, ale my naprawdę wolimy mieć trochę zapasu i bez limitu korzystać z herbaty czy mycia rąk.
Statystycznie może to się nie opłaca, ale w długim wyścigu morale nielicznej załogi jest cholernie ważne. Tutaj mam od zawsze inne podejście niż na znajomych jachtach.
Sprawdzamy prognozy, które są dość różne, sprawdzamy prognozy prądowe, które są przeciwne.
Wychodzimy na morze, przymierzamy się do startu. Pierwsze sprawdzenie wiatru kładzie zupełnie wcześniej przygotowaną taktykę na początek wyścigu. Miało wiać z północy i lekko z zachodu, a wiało jednak z północy, ale od strony wschodniej. Wiatr miał później przejść na zachodni, więc strategia na Zatokę stała się oczywista. Prawy hals pod brzeg i w odpowiednim czasie i miejscu zwrot, tak żeby wyjść dobrze na koniec Półwyspu.
Tak zrobiliśmy będąc w mniejszości. Wiele jachtów poszło krócej lub dłużej lewym halsem, co było ewidentną stratą czasu i dystansu. Wiatr nie jest silny, ale fala jest wredna. Nasza duża genua daje nam odpowiedni napęd w takich warunkach. I choć duże jachty oczywiście nam uciekły, to jednak niezbyt daleko.
Robimy zwrot, być może odrobinę za późno. Wiatr już trochę skręcił, ale jak będzie dalej nie wiemy.
Fala na tym halsie jest trochę mniej wredna. Bingo, wiatr dalej lekko odkręca i jeszcze w ciągu dnia (w sensie, że jest dość jasno) zbliżamy się do Helu. Tutaj popełniamy błąd. Może niezbyt duży, ale dobre kilka minut straciliśmy. Podchodzimy za blisko brzegu o kilkaset metrów i zwalniamy. Oczywiście, to zawsze jest ryzyko, ale tym razem było trochę za blisko lądu.
Prąd jest słaby i zgodny z nami, tak w każdym razie to wygląda. Wiatr siada do 4-5 węzłów, ale na niezbyt długo. Niemniej jednak Double Scotch za nami odrobił trochę dystansu.
Robi się zupełnie ciemno. To znaczy, względnie ciemno. Nie ma księżyca, jest trochę chmur, ale w końcu to noc świętojańska, krótka!

Powoli okrążamy półwysep, kurs już na platformę. Wiatr też przeszedł na połówkowy i czas na naszą nową broń, czyli genakera. Tak całkiem nowy ten żagiel dla nas nie jest, ale ciągle się go uczymy.
Ruszamy wyraźnie szybciej i dalej dość spokojnie.
Tym razem udało nam się zabrać na wyścig dużą pizzę, którą po kawałku konsumujemy. Co za różnica, że w nocy?
Tak w ogóle, to u nas nie ma stałych wacht. Dzielimy się sterowaniem, robieniem jedzenia czy herbaty, odpoczynkiem w zależności od warunków i sił.
W długim naprawdę wyścigu, czyli kilkudniowym może takie podejście jest błędne, ale tego jeszcze nie mieliśmy okazji sprawdzić. Bo poza tym, ruszając na regaty, nie nastawiamy się na spanie i odpoczywanie, ale na walkę na ile nam wystarczy sił. Bo inaczej po co płynąć? Turystycznie?

Zmieniamy się na sterze, ja próbuję trochę spać, ale tarcie halsu genakera o kosz jest strasznie denerwujące. To nowy u nas dźwięk. Dopiero jak robi się jasno idę na dziób i oglądam co się dzieje. Hals trze, ale to dlatego, że wyciągnął się fał spinakera/genakera. Kuuuuurcze. Wybieram na kabestanie i fał i hals, daleko poza zrobione niedawno na linach znaczniki. Cisza!!! Cudowna cisza. Ale żeby fał aż tak się wyciągnął? W końcu wytrzymał wiele dzikich jazd na spinakerach. Ale jednak tak. Siły na linach genakera są o wiele większe, niż się spodziewałem.
Robi się jasno. Powoli, na małym, zielonym genakerku, wyprzedza nas Panamax (Mini 6.50).
Double Scotch stracił do nas sporo dystansu, co kiedyś w takich warunkach byłoby niemożliwe. Wiatr w nocy trochę się zmieniał, do 8-9 węzłów, ale było bardzo spokojnie. Tylko fala jednak została. Niewielka, ale „kąśliwa”, jak mówi znajomy żeglarz.
Wczesny świt. Czas na przebranie się, na herbatę, na bardzo wczesne śniadanie (ostatnie kawałki pizzy,
a szkoda...). I ogląd sytuacji.

Wyprzedziła nas Oceanna, Panamax, Moana X. To ich prawo, są szybsze. Może z wyjątkiem Panamaxa, ale dopasował się do warunków. Pierwsze mijanki z jachtami wracającymi z boi, słychać przez radio ich rozmowy z platformą. Już witamy się z gąską, licząc na znakomity półmetek, gdy Neptun z Eolem nam mówią, że mają inne plany. Wiatr cichnie, coraz bardziej i bardziej. Z przodu też, dla nas oczywiście. Z tyłu nie...
Nosz kurcze! Za co?
Tutaj w końcu robimy chyba nasz największy błąd w tym wyścigu. Płyniemy z prędkością około węzła, jachty inne szybciej i decyduję się na zrzucenie genakera, licząc na to, że może na ganui będzie lepiej.
Duży błąd. Stajemy zupełnie, genua nie pomaga, rozpędzamy się baaardzo powoli. Stawiamy genakera jak wieją około 2-3 węzły wiatru. Lipa, stoimy i tak. Stanięcie w takich warunkach to klęska. Rozpędzenie jachtu trwa wieki.
A było tak dobrze, prędkość w okolicy węzła. A nawet dwóch. Mam nauczkę.
I znów się czołgamy w kierunku boi. Prędkości w zakresie 1-2 węzły. DS rośnie za nami w oczach, ehhhhh.
W końcu wiatr odrobinkę silniejszy, więc ruszamy, ale strata jest duża. Wiatr coraz pełniejszy.
W końcu boja i ruszamy w drugą stronę, ostro na wiatr. Życie staje się weselsze, ale strata boli.
Nie płyniemy prosto na nasz waypoint koło półwyspu. Ale w sumie dla nas to OK. Ostro na wiatr radzimy sobie dobrze.
Robi się całkiem ładna pogoda. Próbujemy sprawdzić prognozę pogody i pozycje jachtów na trackingu. Czas coś zjeść. Może trochę odpocząć. Wiatr powoli rośnie i zgodnie z prognozą odkręca. Płyniemy już na nasz cel. Potem robi się pełniej. Wiatr rośnie. Myśli o genakerze zduszam w zarodku.
Krople na żaglu są od bryzgów fal.

Znów trochę pełniej. I silniejszy wiatr. Przerzucamy genuę na zewnętrzny szot, chyba trochę za późno.
Udaje mi się trochę przespać, bo warunki są stabilne.
Asia robi kawał dobrej roboty, przez 30 mil pilnując dokładnie kursu i ustawiając żagle zgodnie ze zmianami wiatru.

Który ciągle rośnie. 18 węzłów, 20, 23, 22. Robię kanapki a potem siedzimy w kokpicie już razem. Pomagam w pracach z żaglami. Bryzgi zaczynają wpadać do kokpitu i siedzenie tylko w spodniach dzinsowych jest mało rozsądne.
Zakładamy góry sztormiaków, spodnie i tak mamy mokre więc w sumie już nam wszystko jedno.
Fale coraz większe atakują nas z burty. Jacht na dużej gieni i pełnym grocie jest przeżaglowany i zaczyna zbyt ostro myszkować.
Sterowanie w takich warunkach niby trudne nie jest. Ale dobre sterowanie jest swego rodzaju sztuką i trzeba przesiedzieć wiele godzin na sterze, żeby jacht płynął naprawdę szybko, żeby wycisnąć z niego każdy ułamek węzła.
Nakręciłem filmik o tym, jak fajnie można sterować gdy ma się wprawę. I gdy na jachcie jest rumpel, bo z kołem to... szkoda gadać. Tracking z regat pokazuje na tym odcinku prędkości ponad 8 węzłów. Jak na tak mały jacht, do tego zdecydowanie NIE ślizgowy, to nieźle.

STEROWANIE

Zakładam ref na grocie i robi się o wiele spokojniej, a prędkość nie maleje.
Zerkam na Busy Lizzy, która od kilku godzin zbliża się i jest już bardzo blisko. Nic nie możemy na to poradzić. Zastanawiam się do ilu węzłów wzrośnie wiatr. Trochę szkoda naszej podstawowej genui, ale trudno się mówi.
Asia pyta, czy mam zaufanie do jachtu. Mówię co jeszcze jest do zmiany i poprawy, ale że dużo ważnych rzeczy jest po remoncie i można im zaufać.
Mija wiele godzin i zbliżamy się do Góry Szwedów. Coraz pełniejszy wiatr i trochę siadło. Genaker? Spinaker? Nic?
Sprawdzamy ile wieje na Helu i zdziwienie: 6 węzłów. Odczyt sprzed 19 minut. Hmmm. Przywozimy wiatr ze sobą?
Nie mogę się zdecydować. Przy Helu mogą być wredne szkwały. Poza tym, lekko trzeba będzie wyostrzyć w kierunku Górek. Niemniej jednak przenosimy fał i brasy na lewą burtę, wpinamy genakera w reling.
Chcemy być jak Tabarly czy nie? Zmęczenie daje o sobie znać, ale walczyć trzeba. Busy Lizzy płynie dalej od brzegu niż my, jest na trawersie a potem przed nami.
Stawiamy genakera, raz kozie śmierć. Chyba trochę za późno. Kolejna strata.
Nie znamy tego żagla, ale powoli się uczę. Na razie nie pracuje stabilnie, nie umiemy go ustawić. Dostajemy kilka kopów po 23 węzły. Raz nas wiezie, jacht reaguje inaczej niż pod spinakerem. Ale uczę się, trochę odpadam. Dociągamy fał i hals, luzujemy szot. Wiatr jest zmienny, ale już czuję łódkę.
Niemniej jednak gadanie, że genaker jest łatwiejszy w prowadzeniu od spinakera, to bzdura!
Rzucam na ten temat kilka uwag, Asia skupia się na szocie. Powoli zaczynamy panować nad jachtem, powoli ostrzę na Górki. Sytuacja się stabilizuje, żagiel się stabilizuje. Kilka kolejnych szkwałów po 22-24 węzły już nas nie rusza. Płyniemy prosto na Górki, powoli wyprzedzamy Busy Lizzy. Asia zerka do tyłu. Jachty za nami wyraźnie zostają coraz dalej. Też zerkam do tylu, ale dostaję ochrzan, że mam się skupić na sterowaniu.
Wyrabiamy znów przewagę nad DS.
Przecinamy tor wodny, duży kontenerowiec przechodzi daleko za naszą rufą. Jest miło. Wiatr siada i wypełnia a do mety jeszcze prawie 6 mil. Czas na zmianę. Szykujemy dużego spinakera i robimy szybką podmiankę żagli. Noo, to było to! W końcu żagiel, który znam na pamięć.
Z tyłu jednak też nie odpuszczają. Tylko że w tych warunkach spinaker jest lepszy. Zerkamy czujnie na boki, czy na torze nie zatrzyma nas jakiś statek, ale nie. Podchodzimy do Górek, trzeba będzie zrobić przebrasowanie, bez podwójnych brasów. Damy radę choć wieje około 16 węzłów. Asia robi przebrasowanie tuż przed wejściem. Wpadamy pełnym baksztagiem na Wisłę. Meta jest w klubie Stoczni Gdańskiej, czyli tradycyjnie.
Oczywiście zaraz po mecie zrzucenie spinakera spektakularnie nam nie wychodzi i w efekcie żagiel ląduje w kabinie cały mokry.
Ale nic to, jak mawiał Mały Rycerz. Cumujemy przed godziną 19, czyli tym razem wyścig był dość krótki. Jak dla nas, oczywiście.
Jesteśmy zmęczeni. Zamiast nocować na jachcie jedziemy do domu. Czekamy na wyniki a potem padamy w łóżko „jak te kłosy kosą podcięte”.
Wyścig B8 się zakończył, ale nas czeka jeszcze drugi wyścig w ramach MŻMP. Miał być na trasie otwartej, ale wiatr jest słaby i sędzia przygotował nam wyścig góra-dół, trzy kółka. Takie wyścigi są męczące, ale bok pętli jest dość długi, wiatr słaby, więc nie było tak źle. Choć po wcześniejszym pływaniu czujemy różne mięśnie.
Poza tym mamy naprawdę motywację. W MP jesteśmy pierwsi i szkoda byłoby to stracić. A w krótkim wyścigu wszystko może się zdarzyć i jeden błąd w zasadzie eliminuje jacht.
Pogoda była bajkowa: gładka woda, słońce, wiatr od 6 do 11 węzłów (pod koniec).
Samego wyścigu nie będę opisywał, tylko jeden jego fragment.

Kończy się pierwszy bok spinakerowy, podochodzimy do boi. Ponieważ było przebrasowanie na trasie, a wiatr jest słaby, to przy zrzucaniu spinakera chcemy zrobić tzw. kiwi dropa, czyli zrzucenie żagla na nawietrzną stronę. Chodzi o to, żeby potem nie trzeba było przeciągać fału i brasów na drugą burtę.
Genua już stoi, podchodzimy bardzo pełnym baksztagiem. Zadanie Asi polega na tym, żeby pójść na dziób, wypiąć bras ze spinakerbomu i położyć koniec spinakerbomu na pokładzie. A potem złapać nawietrzny bras i róg spinakera i ściągnąć go do kabiny i ściągnąć całego spinakera do kabiny. Asia leci na dziób, zrzucamy (bo ja luzuję jego topenantę z kokpitu) spinakerbom, Asia sprintem wraca do kokpitu.
Ja pytam: A spinaker???
Asia: Aaaa, zapomniałam.

To był męczący weekend, ale nie możemy narzekać!

Oficjalne wyniki są podzielone na trzy części. Wyniki w grupach, wyniki generalne jachtów DH, wyniki MP.