![]() |
Rejs turystyczny „szlakiem oceanariów” 2023,
czyli najdłuższy nasz wypad |
22.09.2023 |
Dłuższy urlop był
w planach już wcześniej (rok, dwa temu), ale to nie
taka prosta sprawa. Tym razem udało się wszystko zgrać
i w planach były trzy tygodnie. Po dyskusjach wyszedł
kierunek na zachód i północ. Myśl przewodnią rzuciła Asia, w końcu biolog morza. Wybraliśmy oceanaria w Kopenhadze i w Hirtshals. Trzecie było jako opcja, w Stralsundzie, gdyby pogoda sprzyjała bardzo. Wyszło w efekcie trochę inaczej. Odmiennie niż podczas regat, trasa i sposób żeglugi były wybierane na podstawie chęci i warunków. Co nie znaczy, że nie było dłuższych przelotów. Były, bo to też chcieliśmy sprawdzić. W ogóle chcieliśmy sprawdzić wiele rzeczy i na jachcie i w nas. Założeniem było dotarcie do Frederikshavn i potem powrót. Po drodze Kopenhaga. I właśnie Kopenhaga była celem pierwszego etapu, jeżeli wszystko będzie szło dobrze i pogoda dopisze. Ruszyliśmy z Górek w sobotę, 12 sierpnia, o godzinie 11:05, jak mówi dziennik jachtowy. Do Kanału Falsterbo dotarliśmy w poniedziałek o godzinie 15. Musieliśmy poczekać godzinę na otwarcie mostu i zacumowaliśmy w marinie o godzinie 16:30. Czyli podróż zajęła nam ponad dwie doby, a log pokazał 242 mile. Po drodze spotkała nas cisza na Zatoce (co wykorzystaliśmy na kąpiel z jachtu), potem słaby wiatr z rufy (spinaker i przebrasowania), w nocy ulewa i trochę silniejszego wiatru (po prostu zrzuciliśmy genuę na te pół godziny), wyjątkowo ciemna noc, slalom w nocy na TSS-ie koło Bornholmu między kumulacją statków, dość gęsta mgła rano (ale krótko), halsówka pod umiarkowany wiatr, cisza. W efekcie silnik pracował na dwie raty aż 9 godzin, brrrr. Ale podczas halsówki odkryliśmy, że można ustawić jacht na samosterowność blokując ster gumami z linką z na milimetry ustawionym sterem. Działa to potem znakomicie, lepiej niż autopilot a na pewno ciszej.
Załodze w marinie w kanale spodobało się bardzo, odkryła zwierzaki, widoczne dno dopomogło. Zapadła decyzja, że nie tylko zostajemy na noc, ale też i na drugą noc. W efekcie w nocy zostałem wyciągnięty z jachtu, żeby pomóc robić zdjęcia pływającym koło jachtu zwierzakom. Były iglicznie, krewetki i przede wszystkim żebropławy. Ponieważ w cenie postoju w marinie jest wszystko (prąd, prysznic bez ograniczeń, woda i rowery) to stojąc tam cały dzień zrobiliśmy wycieczkę na koniec półwyspu. Po drodze jeżyny w sporych ilościach, piękne łąki, zatoki, ładne domki, domki kąpielowe, darmowe WC. Potem plaża nudystów (choć pogoda nie rozpieszczała, to widać było trochę osób, wcale nie tylko w wieku 60+). Dotarliśmy do mariny Skanor. Mnie zauroczył dźwig stacjonarny 12 ton, do tego dźwig masztowy i oczywiście slip. Wypożyczalnia kajaków, klub kajakowy, plaże, domki kąpielowe. Wędrując po marinie trafiliśmy na Granadę 27, pod niemiecką banderą, pięknie zadbaną. Na nasze zagadanie po angielsku, że mamy taki sam jacht i tak dalej, skiperka i właścicielka, patrząc na Asi koszulkę z regat, powiedziała: „ja mówię po polsku”. Spędziliśmy w gościnie ponad 5 godzin. Dostaliśmy wtedy namiary na mariny w Vedbaek i w Saeby (zamiast Kopenhagi i Fredrikshavn). Skiperka zna te wody, bo pływa od wielu już lat. Sama od pewnego czasu, wcześniej z mężem.
![]() W Vedbaek staliśmy dwa dni. Pierwszego dnia wybraliśmy się do Kopenhagi do oceanarium. Spędziliśmy w nim kilka godzin. Plus dojazd pociągiem i powrót. Oceanarium jest na wyspie Amager, koło mariny Kastrup. Też obejrzeliśmy, a w sklepie żeglarskim kupiliśmy kilka rzeczy do jachtu. Zwiedzanie oceanarium było realizacją planu wyprawy. Trafiliśmy na pokazy karmienia, głaskaliśmy płaszczki, dłonie czyściły nam rybki-czyściciele, oglądaliśmy rekiny, ale i skorupiaki i mnóstwo drobiazgu. Do tego wydry. Poza tym był ogromny megalodon, choć nieżywy. ;) Oraz miejsce z lasem deszczowym z wielkimi rybami słodkowodnymi (nazwa: arapaim).
Drugi dzień miał być na Kopenhagę, ale nie bardzo nam się chciało (chyba wyszło zmęczenie). Stwierdziliśmy że zwiedzanie nie jest obowiązkowe, nawet Kopenhagi. Rano pogoda była ponura. Mimo to poszliśmy na spacer po okolicy. Pogoda się poprawiła a spacer wyszedł dość długi. Miejscowość jest miejscówką ludzi zamożnych, w tym dość duża rezydencja z herbem (królewskim?). Poznaliśmy duński cmentarz, który nas zaskoczył. Cmentarze wyglądają jak parki, wyjątkowo zadbane i duże.
Znów kąpiel w morzu, a co mamy sobie żałować... Wchodzenie do wody zajmuje nam więcej czasu niż Duńczykom, ale za to potem dłużej siedzimy w wodzie. No bo jak już się weszło, to szkoda to marnować na krótką kąpiel... Inna rzecz, że woda jest umiarkowanie chłodna, ma około 18 stopni. Fajna sytuacja. Wieczorem wchodzimy z pomostu do wody, woda chłodna, w wodzie jest już dwóch panów. Patrzą na nas, sami w wodzie i adaptację mają za sobą. Po krótkiej rozmowie jeden z nich rzuca: „Good is after!” W piątek skończyła się woda w zbiorniku, czyli wystarczyła nam na 6 dni (około 40 litrów). W marinie widzieliśmy znów żebropławy, dużo krabów brzegowych, a rano pod pomostami na ryby polują czaple. Zresztą o świcie widziałem czaplę także w Falsterbokanal - nawet nie uciekła jak przechodziłem obok. Ruszamy dalej w sobotę wcześnie bo o 6:30. W planie jest Saeby. Ale najpierw świetna żegluga do Helsingoru, który mijamy o godzinie 8:45, mając bardzo korzystny prąd. Dochodzący potem do 4 węzłów, co dobrze było widać na pławach torowych. ![]() Za Helsingorem był spinaker w dobrej pogodzie. Wtedy znów powalczyłem z autopilotem, który zaczął sobie radzić w umiarkowanym/słabym wietrze bez fali. Oczywiście w trybie dokładnym sterowania. Wiatr mamy z rufy, więc kilka przebrasowań zrobiliśmy. Głównie podczas przekraczania toru statków (nie TSS), gdzie oczywiście znów trafiliśmy na kumulację (5 sztuk). Tak czy owak, jakkolwiek nie płynęliśmy, to ciągle wyspa Anholt stała nam na drodze. Przy wyspie odebraliśmy prognozę o burzy w nocy, więc po namyśle zrzuciliśmy spinakera i weszliśmy do Anholt o godzinie 20:10, mając za sobą 60 mil żeglugi. ![]() Dla kogoś, kto pływa po naszych wodach, stresujące jest pływanie po wodach, gdzie na kilku metrach widać dno... Ale powoli się przyzwyczaiłem, że jednak nie wejdziemy za chwilę na mieliznę. Kusimy się na obiadokolację w knajpie, a potem zaczyna padać i lać. Anholt okazało się fantastyczne. Knajpa i sklep (dobre ciastka!) w porcie, plaża za falochronem. Ostrygi na pomostach, które Asia głaskała po muszlach, na piasku na dnie ślady po nalepianach (wstęgi piasku wyglądające jak makaron), sporo krabów na ściankach larsena i kamieniach. W marinie obowiązuje zakaz grliowania na jachtach, jest za to alternatywa w miejscu integracyjnym...
Latarnia okazała się naprawdę trudno dostępna. Prowadzi do niej piaszczysta droga przez piaski i wydmy (dla nas jak pustynia). Rowery większą część trasy trzeba prowadzić. Nie wzięliśmy ze sobą nic do picia, ale trudno się mówi. Dotarliśmy i wróciliśmy, zostawiając rowery około 1 km przed latarnią.
Wychodzimy z Anholt w poniedziałek o godzinie 7:30. W Saeby cumujemy o 17:30 mając na logu 53 mile. Po drodze mamy pół godziny z genakerem, spokojną pogodę, długie towarzystwo holownika Valdemar ze statkiem na holu. Oraz to, że 6 mil przed portem, gdy było już tak miło, dość szybko wiatr wzrósł do 20-24 węzłów i to w pysk. Ale z jednym refem na grocie i na genui nr 2 (trochę za duży żagiel, ale przed samym portem nie chciało nam się zmieniać) przetrwaliśmy i dohalsowaliśmy się do celu. Cumujemy w zupełnie nowej części portu (wg vesselfinder poza portem), z której jak księżniczka z bajki, mamy wszędzie bardzo daleko (poza prysznicami i sanitariatami). Asia podziwia kraby oraz meduzy o nazwie Lwia Grzywa w porcie. W porcie jest kąpielisko (u nas nie do pomyślenia). Ale pogoda nie zachęca, jest zwyczajnie dość zimno. Idziemy do miasteczka (jest w cholerę daleko), znajdujemy pizzerię. Wracamy trochę naokoło, przez park nad rzeką, klub kajakowy. Podziwiam w porcie dźwig stacjonarny, slip, dźwig masztowy, mały hangar z drugim slipem. Można? Można... Ehhh. Następny dzień miał być wyprawowy, ale robimy sobie dzień techniczny i odpoczynkowy. Odsypiamy zaległości. Podczas rannego spaceru znajduję nad pomostem zaplątaną w cienką linkę jaskółkę i ratuję zwierzaka. Wyplątywanie wysoko nad głową nie było łatwe, ale ptak, położony delikatnie na pomoście, zerwał się do lotu. Wygląda na to, że nic mu się nie stało. Poza tym znalazłem w marinie dwie Granady 27 i jedną Granadę 31 oraz jacht o ciekawej nazwie, dającej do myślenia... Robimy też pranie z suszeniem, porządki na jachcie. Znajdujemy market (jest w cholerę daleko) i robimy zakupy (mają znane nam, dobre ciastka). Niedaleko marketu jest dworzec autobusowy i robimy wstępne rozpoznanie rozkładu jazdy i sposobu płatności (pytając tubylkę).
Nasze drugie oceanarium na trasie. Pokaz karmienia przez nurka z widokiem kamery nurka na ekranie. Olbrzymie samogłowy (Mola mola), ogromne dorsze i węgorze, homary. Duże cylindry z meduzami i stadem makreli (o ile pamiętam). Mnóstwo małych akwariów z różnym drobiazgiem. Oczywiście rekiny i płaszczki. Ale też tuńczyki i makrele (te są cholernie szybkie). Do tego foki. Tunel szklany pod akwarium z fokami. Dużo zabaw interaktywnych, nie tylko dla dzieci. Np. można sprawdzić siłę ścisku swoich dłoni i porównać to z krabami i homarami (mnie wyszła siła homara, Asi między krabem a homarem). Udało nam się zostać w pomieszczeniu technicznym, które jest do zwiedzania tylko krótko i obejrzeć przedszkole oceanarium: np małe homarki w pudełkach. Świetne karmienie małych mątw, które pożerały jednym capnięciem tylko trochę od nich mniejsze krewetki. Duże baseny można oglądać z dołu, z góry, z boku, z tunelu. Dział z wielorybami (szkielety, opisy, możliwość posłuchania głosu różnych gatunków).
Makieta z dnem Morza Północnego. Byliśmy na tyle zmęczeni, że po zwiedzeniu oceanarium ruszyliśmy prosto do siebie (pociąg, pociąg, autobus, market, marina, jacht). Kolejny dzień przeznaczyliśmy na Skagen. Autobus, pociąg, własne nogi. Po drodze piaski plaży, mała foka na plaży, dwa łączące się morza, obowiązkowe zdjęcie w wodzie na cyplu (do zrobienia którego ustawiała się spontaniczna i zdyscyplinowana kolejka). Potem latarnia i jej 208 stopni. Znów pieszy powrót. Pociąg. W Fredrikshavn czekały na nas ukryte przez znajomych fanty. Mimo totalnego zmęczenia idziemy do „palmowej plaży”. Bardzo ładne miejsce, choć oczywiście daleko...
Dziwny budynek w porcie to hala remontowa ze slipem z lewej strony i dużą bramą samochodową z prawej. Czyli w małym miasteczku, w marinie jest duży dźwig stacjonarny, dźwig masztowy, samoobsługowa stacja paliwowa, kilka slipów, kąpielisko, hala remontowa.
Wycieczka do marketu po dobre rzeczy, w tym odkryte wczoraj naprawdę dobre kabanoski. A mówi się, że w Danii nie ma nic dobrego do jedzenia... Po drodze zmiana genui 2 na 1. Potem genaker miał okazję popracować. Potem wiatr znika (2-3 węzły z rufy) i włączamy silnik aż na 6 godzin. Dopiero przed północą wiatr wraca. Cały czas mamy przeciwny prąd o prędkości około 1 węzła i wiatr z rufy, więc halsujemy z wiatrem. Ale właśnie podczas płynięcia na silniku na (gładkiej wodzie i z wyłączoną lampą rufową, bo świeciła topowa) zauważamy smugi świecącego planktonu. Niesamowite wrażenie. Widać jakby kropki jasnych żarówek oraz jasną, białą poświatę. Ręka zanurzona w wodzie ma jasną aureolę, tak samo wiaderko. No i zostaje za nami świecący kilwater. Asia wpada w zachwyt do tego stopnia, że o północy wyciąga mikroskop i próbuje obejrzeć żyjątka. Ale nie udaje się, wychodzą na jaw braki sprzętowe. Niemniej plankton towarzyszy mam długo i robi wielkie wrażenie. Jak w filmie Avatar... Zdjęcie z mikroskopu pokazuje akurat coś innego (siateczniki / mszywioły), ale widać, że urządzenie było używane.
Cumujemy w Grenaa dopiero rano, o godzinie 5:35 mając na logu 77 mil. Stajemy obok innej Granady 27. ![]() Płacimy za postój w znanym nam automacie, pobieramy kartę do pryszniców. Kąpiel a potem odsypiania kilka godzin. Trzecie oceanarium na naszej trasie tym razem jest tuż przy marinie. Pogoda kiepska, pada, ale pod dachem to nie przeszkadza. Oceanarium jest kapitalne. Choć może mniejsze od poprzednich, ale ma świetne pomysły, klimat i nowe zwierzaki, np. skrzypłocze. Największe dotąd rekiny, tunel pod akwarium i dużo ciemnych zakamarków. Do tego jest świetna pingwiniarnia. Jest w niej zimno i ciemno, ale mamy ze sobą ciepłe bluzy więc spędzamy tam sporo czasu oglądając życie pingwinów. W wodzie są bardzo szybkie i zwinne, wyskakują na półmetrowej wysokości skały bez problemu. Samce przynoszą samicom kamyki do gniazd i ogólnie życie kwitnie.
Film z wyskakującym pingwinem Poza tym jest fokarium, ale pod chmurką, co w deszczu ma pewien minus. Natomiast sama marina nie tętni życiem. Tym pod wodą. Nie widać krabów, meduz, ryb niewiele. To spory kontrast po poprzednich marinach. W ogóle marina składa się jakby z dwóch części. Przy jednym falochronie są pomosty i cała infrastruktura, przy drugim jest dzicz. Piasek i plaża. Bo znów w marinie jest kąpielisko z dość długim pomostem. I z koszami w wodzie, do których, jak wymyśliłem, wrzuca się niegrzeczne dzieci.
W Grenaa spotkaliśmy trzy ciekawe jachty. Jeden to Granada 27, koło którego zacumowaliśmy. Gdy pogoda się poprawiła, a my odpoczywaliśmy po długich wędrówkach, na jacht przyjechała młoda para, żeby naprawiać prowadnice sztorcklapy. Co było oczywiście okazją do rozmowy. Drugi to jednostka gaflowa, kadłub typu szpigat, z roku 1897. Zupełnie na chodzie. Na nim pływało turystycznie(!) trzech panów, trochę młodszych od swojej jednostki, z naciskiem na trochę. Pomagali nam cumować jak przypłynęliśmy. Niestety, nie zrobiłem im zdjęć. Trzeci to drewniany jacht z Niemiec, bez koszy, relingów i silnika. Dwóch panów w młodym wieku przypłynęło nim wieczorem, zacumowało na końcu pomostu i wyszło z portu razem z nami. Popłynęli na południe. Ostatnie kilka dni na północy Danii było już wyraźnie chłodne. Wieczorem na portowe kąpielisko przyszła grupka nastoletnich Duńczyków obu płci i odpuściła kąpiel?! Z Grenaa wyszliśmy w poniedziałek o godzinie 7:35. Trasę do Gilleleje przepłynęliśmy na spinakerze, robiąc kilka przebrasowań. Sterował głównie autopilot, pogoda była naprawdę ładna. Przy Gilleleje trochę przywiało i wyostrzyło, spinakera zrzuciliśmy. Potem wiatr osłabł. Spokojna żegluga późnym popołudniem przy słabym wietrze z połówki. Zastanawialiśmy się nad wejściem do Gilleleje, potem nad Helsingorem, ale wyszło, że płyniemy dalej na noc.
Siedząc w kokpicie słyszeliśmy nowe dla nas parsknięcia. Dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że to morświny. Były chyba trzy, a na pewno dwa. Pływały tuż koło jachtu, za rufą, przy obu burtach, przed dziobem. Robiły nawrotki, przepływały pod jachtem. Było je tuż pod wodą wyraźnie widać, w całości. Próbowaliśmy je sfilmować i trochę nam się udało. Trwało to wiele minut (około 10), potem odpłynęły. Asia zeszła pod podkład opisać spotkanie w dzienniku jachtowym, trochę popisała gdy morświny wróciły. Teraz już wiedzieliśmy, że to one, właśnie po tych parsknięciach. Ja poszedłem potem na dziób i widziałem, jak przepływają pod dziobem, jak zawracają pod wodą, przepływając na drugą stronę jachtu. Też trochę czasu próbowaliśmy je filmować, ale w końcu daliśmy spokój i tylko je obserwowaliśmy. Podpływały naprawdę blisko, może metr od burty, a pod dziobem bliżej. Gdy odpłynęły, Asia znów opisała spotkanie, ale morświny jeszcze nas nie porzuciły. Były dość blisko za rufą, kilkadziesiąt metrów, było je słychać i widać. Zostawiły nas jak przed dziobem przeszła pilotówka i jak zbliżyliśmy się do Helsingoru. Inna rzecz, że zrobiło się ciemno. ![]() Krótkie filmy z morświnami, i zdjęcia (zrzuty z filmów) pokażemy w drugim artykule, który ma napisać Asia w dziale „od załogi”. Może to będzie nawet w tym roku... :-| Noc tym razem była wyjątkowo jasna, najjaśniejsza podczas całej wyprawy. W bajkowej scenerii minęliśmy zamek, promy, kilka statków, potem Kopenhagę i o 6:55 rano zacumowaliśmy w Falsterbokanal. Mając na drugiej części trasy słaby wiatr z rufy. Log pokazał 103 mile. Trochę pospaliśmy a potem pożyczyliśmy rowery (jak pamiętacie, w cenie postoju) i zwiedziliśmy trochę bliższe niż poprzednio okolice, czyli market, kąpielisko po drugiej stronie kanału, oczywiście w porcie. Pogoda nie była jakaś super, ale mimo to ktoś tam przybył popływać i to nawet nago. Na jednym ze zdjęć widać zawartość małej budki w marinie, która służy do odbierania zawartości z toalet chemicznych. Przy okazji można taką toaletę opłukać czy umyć.
W tej marinie jest też fajne to, że nawet przypływając rano i płacąc rano za postój, dostaje się postój do następnego dnia. W duńskich marinach czas wykupionego postoju zależy od godziny podejścia do automatu, czasami to może być tylko kilka godzin. Urlop zbliżał się ku końcowi, pogoda zrobiła się już chłodna, więc w dalszą drogę ruszyliśmy następnego dnia rano. Wybraliśmy godzinę 8 otwarcia mostu. Oczywiście nie ma mowy o żadnym meldowaniu się (tym bardziej 2 godziny wcześniej). Po prostu jacht, kręcący się przy moście, jest sygnałem do obsługi, że most trzeba otworzyć. Byliśmy jednym jachtem tym razem. Za kanałem znów zobaczyliśmy morświny, ale już z daleka. Za to dość długo i dość blisko kręciła się foka. Wiatr był bardzo słaby i w końcu włączyliśmy silnik. Potem genaker, inne kombinacje i znów silnik prawie do północy. Zaczęło wiać kilka węzłów. Za to ponownie spotkaliśmy świecący plankton i choć było go trochę mniej, to i tak widok piękny. Prognozy wiatrowe sugerowały, żeby jednak schodzić na południe. Bornholm opłynęliśmy właśnie od południa, złapaliśmy prognozy, które wspomniały, że może trochę popadać, że może się trafić jakaś burza. Cóż, tym razem dostaliśmy mocno po uszach. Już późnym popołudniem, na wysokości Darłowa ale daleko od brzegu, zaczęło to wyglądać mało ciekawie. W skrócie, bo temat nie jest fajny. Widzieliśmy leje kondensacyjne, czyli zaczątki trąb powietrznych. Było ich dużo, z jednej chmury 10, a łącznie Asia naliczyła 23. Widzieliśmy trzy złączenia dwóch lejów. Także trzy leje doszły do wody, dwa dość daleko a jeden za to bardzo blisko. Wcześniej próbowaliśmy omijać chmury, ale w końcu przyszła chwila, gdy stało się jasne, że nas dopadnie. Genuę dużą zdjąłem z pokładu w ogóle, fok czekał w kabinie na swoją kolej, jeden ref na grocie i czekamy. I wtedy właśnie jeden lej ruszył prosto na nas. Woda w nim jakby lekko bulgotała, a z drugiej strony wyglądało to tak, jakby pod powierzchnią żerowało stado ryb. Grota zrzuciliśmy w tempie ekspresowym, ale lej zanikł kilkadziesiąt metrów od jachtu. Później już standard: pioruny i grzmoty z niemal każdej strony, deszcz na zmianę z ulewą. Wiatr maksymalnie 32 węzły, ale w podstawie około 25. Przetrwaliśmy to bez żagli, odchodząc baksztagiem w morze na samym takielunku. Ale kierunek chyba był bez znaczenia. Trwało to długo. Potem się uspokoiło, niebo trochę pojaśniało, ale piękna, podwójna tęcza wywołała uczucia ambiwalentne... ![]() Później zrobiło się ciemno więc nowe chmury i może trąbki powietrzne nie były widoczne. Później przyszła powtórka burzy i to jeszcze dłuższa. I z jeszcze większą ulewą. Siedzieliśmy w kokpicie w naszych ocieplanych sztormiakach starając się trzymać jakiś sensowny kurs (na samym foku). Dlatego na foku, że było kompletnie ciemno a wiatr bardzo kręcił. Wolałem nie mieć grota, fok jest w takich warunkach łatwiejszy w obsłudze i bezpieczniejszy. Było zimno, deszcz był zimny. O trąbach i piorunach staraliśmy się nie myśleć. Miałem bardzo dużo czasu, żeby rozmyślać o instalacji odgromowej na jachcie, którą mamy! Ale bez wniosków. I dalej nie wiem, co o tym myśleć. Ale chyba jednak lepiej, że jest. Dobrze po północy przestało padać i chmury się trochę rozeszły. Ale za nami i od strony lądu dalej nie wyglądało to ciekawie. Zapadła decyzja, że wchodzimy do Łeby. I to nam się udało, ale już przed samą Łebą dogonił nas deszcz, a pioruny było widać wszędzie dookoła (albo tak nam się zdawało). Zacumowaliśmy o godzinie 6:35, mając za sobą 201 mil i silną niechęć do żeglowania w takich warunkach. Była to moja najdłuższa burza na morzu (na lądzie trafiła się podobnej długości, ale daaawno) i chyba trafiliśmy w sam środek dużego obszaru burzowego (na mapach pogodowych na fioletowo). W Łebie zderzenie z polską rzeczywistością: meldowanie się przez radio, wysłuchiwanie ciągłych rozmów kto wchodzi, wychodzi, przepływa i tak dalej. Bez sensu zupełnie. Poza tym nieświadomie mogłem podpaść, bo w Łebie jest kapitanat a ja wołałem bosmanat... Przespaliśmy cały ranek, co i tak nie miało znaczenia, bo niemal do wieczora padało mniej lub bardziej. Było za to o wiele cieplej niż niedawno w Danii a nawet w Szwecji w kanale. ![]() Czas nam się już kończył definitywnie. Następnego ranka, w sobotę o godzinie 7 rano ruszyliśmy dalej. Tym razem odmeldowałem się wywołując kapitanat. Wyszliśmy z fokiem na sztagu, bo miało wiać nieźle. I wiało i rosło. Gdy na stałe na wiatromierzu zagościła dwójka z przodu, wzięliśmy jeden ref na grocie. Poza tym pogoda była piękna, słońce i coraz większe fale. Wiatr idealnie z rufy, ale spinaker nawet nie było rozważany. Za to coś do zjedzenia i owszem. Za Władkowem można było zdjąć ref z grota, a na Zatoce siadło na tyle, że postawiliśmy genaker. I prawie do samych Górek na genakerze dopłynęliśmy. Zacumowaliśmy o 19:10, mając na logu 67 mil.
Podczas całej wyprawy pogoda była generalnie dobra i w sumie słabowiatrowa. O dwóch wyjątkach napisałem. Trafiła nam się jedna tylko awaria, za to poważna... ;) Konkretnie, to zaczęło odrywać się ucho rączki czajnika, a dokładniej jeden zaczep. Ten na górze, z przodu. Sprawa była bardzo poważna. Bez herbaty nie uznajemy życia na jachcie. Do tego, i to już serio, gdyby rączka oderwała się od czajnika podczas nalewania wrzątku do kubków, to... Nie mamy w apteczce środków na duże oparzenia. Alternatywą był garnek, który jest na jachcie, ale bez pokrywki. Co uznaliśmy za błąd i zimą pokrywki, do garnka i do patelni, mamy zamiar kupić. A co do czajnika. W Saeby wyciągnąłem narzędzia, zapas śrub i śrubek. Oderwałem uchwyt od czajnika, iglakiem poprawiłem otwór, wstawiłem w to miejsce śrubę z podkładką, od góry dokręciłem rączkę. Prowizorycznie, ale działa i na pewno się nie oderwie. Zimą poprawię estetykę. ;) Poza czajnikiem nie było nawet drobnej awarii. Cały wypad trwał 22 dni, przepłynęliśmy 833 mile. Żegluga zajęła nam 161,5 godziny na żaglach i 25,5 na silniku. Było naprawdę super. Jacht do takiej turystyki nadaje się idealnie, dla dwóch osób jest akurat. Długie przeloty nam nie przeszkadzają. Także w gorszych warunkach, co nie znaczy, że nie chcemy dobrej pogody. Można je przetrwać, choć lepszy autopilot, który daje radę w gorszych warunkach, byłby bardzo przydatny. Wnioski na temat zużycia wody, prądu, paliwa do kuchenki, paliwa do silnika oczywiście są zapisane. Ponieważ w tym roku GLOBCIO słabo wypadło, to nie odczuwaliśmy braku lodówki. Zdjęć mamy aż za dużo, trochę filmików różnej jakości, ale obrobienie tego to zadanie na jesienne wieczory. Jakie plany na kolejny wypad? Jeszcze nie mamy, ale Asia wspomniała o oceanarium Nausicaá... ;) |