Rugia 2024, czyli śladami Nory...
12.08.2024

Tytuł jest może trochę tajemniczy i niech tak zostanie.
Plany wakacyjne na ten rok były zmienne. Po pierwsze udało się załatwić tylko dwa tygodnie wspólnego urlopu. Po drugie wcale nie było pewne, czy ten czas spędzimy na wodzie.
Decyzja o Rugii została podjęta dopiero kilka dni przez początkiem urlopu.
Decyzja kilka dni przed rejsem to zaleta posiadania własnego jachtu, zdolnego do żeglugi po Bałtyku bez przygotowań. Nawet map nie musieliśmy kupować.
Jedynie stara duża genua przyjechała z piwnicy na jacht.
Czemu akurat Rugia to mówi tytuł.
Bardziej serio: żadne z nas tam nie było, w ogóle nigdy jachtem w Niemczech nie byliśmy. No i blisko jest Stralsund, a w nim oceanarium... Że to lubimy, mówi relacja z zeszłego roku.

Teoretycznie mogliśmy ruszyć już w sobotę 27 lipca, ale były regaty PPMG, a do tego ciągle nie byliśmy pewni czy płyniemy i dokąd. Ponieważ w poniedziałek pogoda miała być (i była) wredna, to właśnie poniedziałek przeznaczyliśmy na spokojne przygotowanie się. Zakupy jedzenia, zawiezienie na jacht rzeczy, woda i paliwo, mapy. Oczywisty standard.

Także standardem jest sprawdzanie prognoz pogody. Ale po tej wyprawie myślę, że trend, który panuje i któremu także my ulegamy, jest dużą przesadą.
Ludzie sprawdzają te prognozy na wiele sposobów i przywiązują się do widzianych cyferek i strzałek.
Komputer mówi, że będzie wiało tak, potem wiatr się zmieni owak, potem...
Na tych wyśledzonych danych opiera się całe planowanie. Tylko że prognozy sprawdzają się lub nie. Często się NIE sprawdzają.

Jeszcze całkiem niedawno szukaliśmy w prognozach sztormu oraz jaka ogólnie będzie sytuacja. Co wyjdzie w praktyce, było niewiadomą. Ale trzeba było być na wszystko gotowym.
Obecne podejście, planowanie trasy co do godziny wydaje mi się bez sensu. To nie tylko nie działa, ale też bardzo ogranicza.

Ruszyliśmy z Górek o 10:40 z założeniem, że spróbujemy dopłynąć jak najdalej.
To najdalej nie wyszło najlepiej, bo o 16:45 zacumowaliśmy na Helu. Co prawda wyszliśmy dobre kilka mil poza koniec cypla, bo było totalnie pod wiatr oraz strefy S10 i S11 miały być zamknięte. Wiatr w okolicach 20 węzłów (niezgodnie z prognozą) - stwierdziliśmy, że mamy urlop do cholery i nic na siłę.
Poza tym ujawnił się na jachcie nowy i dziwny przeciek.

Cieknie z listew osłaniających ranty zejściówki, tak jakby woda przeciekała gdzieś dachem kabiny i przesączała się przez przekładkę. Wycieka otworami od wkrętów prosto na moją koję... Znaczy te otwory to przypuszczenie. Listwy w porcie odkręciłem i w sumie trudno powiedzieć.
Log, mimo solidnego oczyszczenia, dalej zaniża. Być może coś jest przed samym czujnikiem. Styki sprawdziłem.
W efekcie poszliśmy wieczorem na plażę nad pełnym morzem (jest na Helu taki deptak przez las ze światłami) a wcześniej na obiadokolację były pieczone w domu i smażone młode ziemniaki z cebulą i boczkiem. Mniam!
Z Helu ruszyliśmy o godzinie 7, wcześniej oglądając przez lornetkę nasz jedyny na chodzie okręt podwodny - manewry marynarki.
Wg prognoz miał wiać wiatr dość silny, ale zachodni. To by oznaczało przejście wzdłuż półwyspu ostro na wiatr, ale jednym halsem.
Tylko że prognozy... Mieliśmy wiatr dokładnie w pysk i nasza trasa wyglądała jak na zrzucie.

Pojawiły się myśli o pechu do warunków, o braku czasu, o niechęci walki z wiatrem.
Ale kąpiel w morzu koło portu we Władysławowie, a potem wycieczka na drugi koniec do nowej dla załogi pizzerii poprawiły nam nastroje. Do tego trafiliśmy na „Al Pączino” z naprawdę dobrymi pączkami.
Rano załoga mnie zaskoczyła propozycją kąpieli w morzu. Ludzi było mało o 8 rano!

O 9:05 wyszliśmy z portu. Zaraz po ustaleniu kursu ostro na wiatr zarefowaliśmy grota. Wiało w pysk idealnie, 16-18 węzłów. Odeszliśmy lewym halsem kilka mil od brzegu, wiatr lekko siadł. Zrobiliśmy zwrot. Poczekaliśmy trochę. Zrobiłem śniadanie. Siadło do 12 węzłów. Zaszalałem i zrobiłem sobie kąpiel w kokpicie, co wyjątkowo rozbawiło załogę.
A potem wiatr powoli zaczął odkręcać na północ. I odkręcił na tyle, że dało się trzymać kurs na nasz główny cel na zachodzie. Tyle że później siadało, siadało i 5 mil przed Łebą zmieniliśmy kurs na Łebę właśnie. Ostatnią milę przepłynęliśmy na silniku. W Łebie plaża i obiad. Kolejny dzień przeczekaliśmy w porcie, bo była flauta.
W porcie mieliśmy okazję pogadać ze sternikami dwóch jachtów, które halsowały do Łeby razem z nami, a co dobrze wzajemnie widzieliśmy na AIS-ach.
Konkluzje obu sterników były identyczne jak moje: prognozy sprawdzają się słabo. Albo inaczej: prognozy sprawdzają się ramowo. I to nie zawsze. I trzeba sobie radzić. Ale o tym już było.

Utrzymaliśmy w planach nasz port docelowy, co może podchodzić albo pod lekki masochizm albo pod konsekwencję i upór.

Ruszamy o 7 rano z Łeby (tak nam się wstało). Wiatr jest generalnie południowo-zachodni, około 8 węzłów. Kierunek wiatru lekko faluje i tak samo faluje nasza trasa na ploterze.

Niedługo potem mamy bliskie spotkanie z klubowym jachtem, Moana X. Kuba płynie do Świnoujścia na Puchar Poloneza. Wymieniamy pozdrowienia.
Pracowicie halsujemy, tyle że pogoda jest dobra.

Tak właściwie to żegluga jest bardzo przyjemna, tylko dość powolna. Przychodzi wieczór, potem noc. Wiatr wyrzuca nas pod Bornholm. Świt, mijamy latarnię Dueodde.
Wg prognoz miał być już wiatr 20+ z północnego zachodu. Nic się nie sprawdziło. Wiatr wyostrza i siada do kilku węzłów. Gdy wieje poniżej 5 węzłów uruchamiamy silnik. Miało być na krótko, wyszło 11 godzin. 55 mil na silniku to nasz rekord. Była krótka przerwa około 20 mil przed Sassnitz, gdy przyszła gorsza pogoda. Czyli widoczna warstwa chmur. Wcześniej zmieniliśmy genuę na dużego foka (niepotrzebnie), żagle i tak były zrzucone, wzięliśmy też ref na grocie.
Deszcz i całe 16 węzłów wiatru. Stawiamy żagle i halsujemy, bo oczywiście wiatr jest niemal idealnie w pysk. Po mniej więcej 30 minutach wiatr siada do 8-6-5 węzłów.
W czasie zwrotu mamy awarię, która skończyła się dobrze, ale potencjalnie była bardzo groźna.
Pękło ucho w wózku szyny grota i talia grota odleciała z pokładu.
Gdyby to było podczas zwrotu przez rufę przy silnym wietrze... Poza tym, ja często łapię talię grota podczas przesiadania się w kokpicie. Wiem, nie należy, ale to bardzo dobry uchwyt u nas.

Zrzucamy żagle i znów lecimy na silniku. Jest popołudnie, do celu zostało kilka godzin. Na żaglach droga przeciągnie się pewnie do rana, a jest już niedziela.
Po drodze jeszcze trochę mży, wiatr maleje i rośnie, ale generalnie jest bardzo słaby.
Do Sassniz docieramy o 18:50. Podróż z Górek zajęła nam 5 dni...
Jeszcze sporo przed wyspą, trochę dla żartu, trochę z obawy o mandat stawiamy stożek. Potem sprawdziliśmy, że w całym Sassnitz jeszcze jeden jacht miał stożek. Reszta olewała przepis, czyli w sumie norma.

Tak przy okazji, stożek został w zeszłym roku opisany flamastrem „góra-dół”. To informacja dla opornych, po to, żeby w pośpiechu i po roku przerwy nie walnąć gafy.

Późnym wieczorem nad portem przechodzi silna ulewa, ale nam to już nie przeszkadza.
Opłaty załatwione, prysznice zaliczone, obiad w porcie także.
Jest nam bardzo miło. Asia pije piwo, ja herbatę, delektujemy się ulewą i oceniamy podróż. Oraz realizację planu.
Poniedziałek to czas zwiedzania. Wycieczka autobusem do parku Jasmund i słynne klify...


...miasto...








... i plaża (zmieraczki plażowe...).
Stare zejście na plażę a potem Asia eksploruje.

Jak widać, żeglować można różnie.

We wtorek miało być oceanarium w Stralsundzie, ale w nocy łapie mnie choroba. Potem w domu test wykazał, że to covid.
Tak czy owak wtorek nam przepada, środa w sumie także.
Tankujemy 3 wiadra wody do zbiornika oraz 15 litrów paliwa (noszone ze stacji paliwowej na trzy raty). Stacja jest czynna tylko w godzinach 9-11 rano i tylko w dni robocze.
Ponieważ plany się załamały, dalsze wycieczki odpadają, to ja się upieram na spacer na koniec falochronu (wracam powłócząc nogami).
Jeszcze wspomnienie widoków ze znanej kładki (na Rugii lubią kładki tego typu).


Potem jeszcze krótka kąpiel na kamienistej plaży koło portu (dobrze nam robi) i o godzinie 13:20 wyruszamy do domu.
Oczywiście co mamy na początku? Ładną pogodę i wiatr w pysk. Prawy hals, ostro na wiatr, kieruje nas na latarnię Dueodde.
Można się zastrzelić. Wiatr ustala się na 10-12 węzłów, później 14, fala robi się kąśliwa. Płyniemy szybko na pełnych żaglach, więc jacht rzuca się mocno na fali. Plusem jest to, że w tych warunkach jacht płynie bardzo dobrze bez autopilota, z rumplem zamocowanym linką z ekspandorami. Ster co chwila odbija na fali a jacht płynie bardzo ładnie i trzyma kurs.
Rozważam zmianę genuy na foka, bo przecież wiatr ma rosnąć do 20 węzłów. Co prawda z rufy, ale...
Nie robimy tego i bardzo dobrze, bo chyba by mnie szlag trafił.

Generalnie nie jestem zbytnio użyteczny na pokładzie, ale nie jest źle. Za to kolację mogę zrobić.
Przemyślenia na temat warunków i jachtu na warunki są cały czas. I niekoniecznie można to uznać za majaczenia w gorączce... (bo jej nie mam).
Gdy zastanawiam się w nocy, kiedy zrobić zwrot z powodu brzegu Bornholmu wiatr się lituje i powoli odkręca w prawo. I słabnie. Co oznacza kierunek prosto pod fale i wiatr o prędkości około 8 węzłów. Zwalniamy mocno, jacht tłucze o fale (tak naprawdę chodzi dość miękko, ale huki słychać).
Jest godzina 1 w nocy, minęliśmy brzegi wyspy, myśli o wejściu do Nexo są szybko odrzucone. Zostawiam Asię z tym cały bałaganem (i rumplem w dłoni) i padam w koję. Czuję szarpnięcia na falach, potem zasypiam.
Kilka godzin później jest już jasno. Jacht płynie ostrym baksztagiem dokładnie na Rozewie. Normalnie szok! I to płynie szybko!

Asia idzie spać a ja próbuję wycisnąć więcej z jachtu. Przepinam genuę na szot zewnętrzny. Potem wiatr jeszcze bardziej wypełnia. Zwalniamy. Po pewnym namyśle stawiam genakera. Pracuje dobrze może z 10 minut a potem wiatr wypełnia się niemal do fordewindu. Klnę pod nosem i zrzucam genakera by po chwili postawić spinakera. Ehhh, a mogłem poczekać chwilkę?!?
Wiatr niemal idealnie z rufy, 8-10 węzłów. W tych warunkach żaden genaker na zwykłym jachcie się nie sprawdzi. Spinaker - to co innego.
Pracuje niezbyt pięknie, bo ciągle szarpie na fali. Reguluję brasy i obciągacz spinakerbomu, dociągam lewą brasołapkę. Potem sytuacja się stabilizuje. Fala się wydłuża, wiatr lekko rośnie, a mnie się udaje w końcu ustawić autopilota tak, że prowadzi nas poprawnie.
Autopilot przy niezbyt silnym wietrze daje radę, oczywiście w trybie dokładnego sterowania. Trzeba się tylko pogodzić z tym, że nie płyniemy tak pełno jak ze sternikiem.
Pogoda rano było taka sobie, niebo całe w chmurach. Teraz jest trochę bardziej słonecznie.

Przy Bornholmie sprawdziliśmy prognozy pogody, choć zupełnie bez przekonania z mojej strony. Asia się męczyła z przeglądaniem strzałek i cyferek.

Wiatr rośnie, prędkość jest świetna. Spinaker to jednak cudowny żagiel.

Dwa zdjęcia dwóch warunków. Przy wietrze jak na drugim zdjęciu każdy jacht będzie płynął, drzwi od stodoły także. W warunkach jak na zdjęciu pierwszym, jeszcze na wrednej fali, już nie każdy jacht dobrze popłynie.


Nasze fartuchy na  koje spisują się bardzo dobrze od kilku lat, ale przejdą drobne usprawnienie.

Zbliżamy się do brzegu przed Łebą. Łapię za rumpel, żeby płynąć pełniej. Ale i tak powoli kieruje nas na brzeg. Dwie mile od brzegu zrzucamy w końcu spinakera. Pracował ponad 6 godzin.
Zrzucamy dlatego, że wiatr jest całkiem silny, ponad 16 węzłów i wieje dokładnie wzdłuż brzegu. Musielibyśmy zrobić przebrasowanie i odchodzić od brzegu drugim halsem. Uznajmy to za nieopłacalne w tych warunkach. Stawiamy genuę na wytyku i płyniemy na motyla, idealnie zgodnie z kursem.

Ja cały czas jestem niezbyt na chodzie, nigdzie nam się nie spieszy*, idzie noc a pogoda jest niepewna.

Rozewie mijamy przed godziną 21, z całkiem już dużą falą i wiatrem o prędkości 18 węzłów. Czas na zwrot i zdjęcie spinakerbomu. Płyniemy baksztagiem, wiatr za osłoną półwyspu wyraźnie osłabł.
Myśli o spinakerze są drażniące. Ale jest noc, Asia śpi, wiatr kręci i ten baksztag momentami jest dość ostry. Wybieram lenistwo. I tak płyniemy bardzo szybko, dodatkowo z dość silnym prądem.
Jeszcze za Łebą zbliżały się za plecami chmury deszczowe, ale jedna się rozeszła, druga poszła na ląd i za nimi pojawiło się czyste niebo.
Teraz mam piękną pogodę i noc. Mijamy powoli miejsca tak dobrze nam znane. Władysławowo z wieżą Domu Rybaka, potem ciemności Kuźnica. Potem już Jastarnia i jej latarnia, potem tak dobrze znajomy Hotel Bryza. Prowadzę jacht po naszych prywatnych waypointach wzdłuż brzegu, tylko że to są waypointy na regaty. Wychodzę do kokpitu z herbatą, a echosonda pokazuje 4 metry głębokości. Pływaliśmy nie raz bliżej brzegu (w nocy wydaje się, że płyniemy niemal po plaży), ale tym razem był to błąd, bo wiatr osłabł. Odchodzę trochę od brzegu, wiatr rośnie.
Mijamy koniec cypla, wiatr wzrasta i ostrzy. Ale tutaj spotyka nas rzadka sytuacja. Wzdłuż półwyspu płynęliśmy z prądem. Zaraz za cyplem dostaliśmy uderzenie prądu z przodu. Trafiliśmy na zderzenie przeciwnych prądów.
Ostatni kawałek drogi to bardzo szybka żegluga półwiatrem. Chciałem dotrwać do portu, ale odcięło mi prąd i przesiedziałem drogę w zejściówce.
Cumujemy o 3:20. Log pokazał 204 mile, zegar 36 godzin.

Cała wyprawa trwała 11 dni i przepłynęliśmy 472 mile.
Dotarliśmy do celu, choć z opóźnieniem.
Co do pogody. Większość to halsówka. Trochę spinakera z fordewindem. Raz tylko spotkał nas deszcz, nie trafiliśmy na burzę. Było trochę tłuczenia pod falę, ale było także dużo dobrej pogody.
Tłuczenie jest męczące w środku, jak i duży przechył jachtu, ale zbytnio nas nie rusza.

Czyli co? Jakie podsumowanie samej wyprawy? Nie będę pisał.

Natomiast wnioski ogólne są takie, że warto mieć jacht, który dobrze żegluje w każdych warunkach. I pod wiatr, i z wiatrem.
Albo założyć, że ratuje nas silnik. Silnik oczywiście rozwiązuje wiele problemów. Można mieć jacht tylko wygodny (jak większość w sumie) a ratować się silnikiem. I taki jest trend współcześnie.

* To niezupełnie tak. Gdy po wyjściu z Sassnitz rozważaliśmy zmianę genuy na foka, Asia powiedziała, że nie jesteśmy na regatach. Ja na to, że i tak i nie. Tak, bo chcemy dotrzeć do domu jednak w miarę szybko.

P.S. Awaria talii grota absolutnie nie powinna się zdarzyć, cała belka zostanie przerobiona, wózek i szyna wyrzucone. Poza tym w czasie rejsu zrobiłem sporo notatek z różnymi drobiazgami (oj, nie tylko drobiazgami) do naprawy lub zmiany.