Długi weekend
czerwcowy miał być oczywiście na regatach. Tylko że
organizator ustawił limit prędkości jachtów, którego
Czarodziejka nie spełnia. W tej sytuacji można było się
zastanowić nad alternatywą.
Zamiast gnać gdzieś dalej (Kłajpeda, krajówka?) wymyśliliśmy
zwiedzanie najbliższej okolicy. Połączone z wizytą na Paradzie
Świętojańskiej w Gdyni. Bo dlaczego nie? Trasa krótka, więc
bez pośpiechu. I bez specjalnego zwracania uwagi na prognozy
pogody.
Start w czwartek, trochę później niż planowano, ale w końcu
mamy urlop.
Wyszliśmy z Górek jednak przed południem, celem była
Jastarnia. Znajomi wspominali, że około godziny 17 ma przyjść
zmiana pogody i burza. Coś wieje, więc powinniśmy zdążyć
przed.
Przyjemna żegluga, pełny bajdewind do połówki.
Umowa przed rejsem była taka, że niemal wyłącznie Asia
steruje. W tej sytuacji szukam sobie zajęcia.
Biorę brzeszczot piły do metalu i pracowicie odcinam kołki z
naszego stoprelingu. 64 sztuki. Potem papier w rękę, na
kostce korkowej, i szlifowanie.
Z przerwą na przejście statkowi przed dziobem, blisko, czego
zdjęcie nie oddaje.
Idzie dobrze, już prawie koniec, ale pozycja niewygodna i w
końcu gubię kostkę. Zanim decydujemy się zawrócić i łowić
ją, mija za dużo czasu i kostki nie znajdujemy. Pierwszy MOB
nieudany. Pierwszy, bo niewiele później Asia gubi swoją
czapeczkę przeciwsłoneczną. Tym razem zawracamy od razu, ale
czapeczki toną szybko i ta znika pod wodą, zanim się
zbliżyliśmy. Ups...
Mijamy Hel, i widać, że idzie zło. Chmury po lewej, nad
Gdynią i lądem. Robimy zdjęcia. Gdy wiatr siada, zrzucamy
genuę, a po namyśle, bo po co ma zmoknąć, chowamy ją pod
pokład.
Wiatr jeszcze maleje i odkręca o niemal 180 stopni. Do
Jastarni zostało trochę ponad 4 mile. Włączamy silnik, a
skoro już on działa, to zrzucamy i klarujemy na bomie grota.
Liczę na to, że silny wiatr będzie trwał krótko. Nigdy nie
przeczekiwałem takiej pogody na silniku, może czas
spróbować? Zaczyna wiać, zaczyna padać, lać. Burza
jest, ale dookoła. Wieje prawie prosto w dziób. Silnik
chodzi na dość niskich obrotach, prędkość spada do 2-3
węzłów. Naprawdę mocno wieje może z kwadrans, oceniam na
około 30 węzłów. Fala oczywiście robi się ogromna, na oko z
pół metra... ;)
Ciekawym zjawiskiem „sztormowania” na silniku jest warstwa
wody w kokpicie, która jakoś nie może odpłynąć oraz
otwieranie się suwklapy, co nigdy się nie zdarzało pod
żaglami na największej nawet fali.
Pada tak mocno, że mamy wrażenie, że to grad. Ale nie.
W końcu wiatr siada, deszcz zamienia się w mżawkę.
Prędkość rośnie, dochodzimy do pławy Jas i cumujemy w marinie.
Każą nam się przestawić, ale to nawet lepiej.
Relaks. Idziemy do znanej nam od dawna knajpy na gyros.
Wiem, nad morzem jada się ryby, ale ile można. Dobry gyros
jest dobry!
Wycieczka wycieczką, ale trafiamy do sklepu. Kupujemy
produkty na śniadanie oraz dobry płyn z procentami.
Uczta duchowa, bo włączamy sobie na laptopie zabrany
specjalnie film „Tabarly”. Wrażenia różne i niekoniecznie do
opisywania, film bardzo ciekawy.
Ale jedno można spokojnie powiedzieć. Da się obsługiwać samemu
duże żagle, w tym spinakery, bez żadnych wspomagaczy typu
rolery, zwijacze i tak dalej. W rozmowach z
„bezspinakerowcami” mam kolejny argument. A raczej przykład
Rano wita nas piękna pogoda, choć zrobiło się wyraźnie
chłodniej. Wychodzimy dość wcześnie. Płyniemy wolno, wiatr
siada coraz bardziej i pojawia się myśl o kąpieli.
Zrzucamy żagle i wtedy dostrzegamy na wodzie idący wiatr.
Zmiana decyzji, trudno się mówi. Mijamy poprawnie „głębinkę”,
pławę nr 2, „beki”. Wyjaśniam o co w tym miejscu chodzi, a w
Pucku wyciągamy mapę i oglądamy całą trasę jeszcze raz.
Od Rewy mamy halsówkę, a wiatr rośnie. Robi się wyraźnie
zimno, innymi słowy upał zelżał.
W końcu zakładamy jeden ref na grocie i tak spokojnie
dopływamy do celu.
Ponieważ jesteśmy przed godziną 14, udaje nam się złapać
bosmana portu rybackiego, zapłacić, a nawet skorzystać z
infrastruktury.
Co się robi po wejściu do portu i ogarnięciu jachtu? Idzie
się na obiad, najbliżej, czyli do Budzisza. Potem wycieczka.
A potem kąpiel za portem jachtowym, co robię pierwszy raz od
chyba kilkudziesięciu lat. Woda jest zadziwiająco ciepła,
czego nie można powiedzieć o powietrzu - wyraźnie skończyły
się upały.
Patrząc w kierunku wody dostrzegam znajomy żagiel i podejrzewam
że płynie do Pucka znany dobrze Knipdul. Okazuje się, że
jednak nie. To inny bot żakowy, ze starym grotem z Knipdula.
Wypasiony, bo ma silnik.
Wieczorem przyglądamy się zabawom z piłką i kąpieli grupki
mocno młodszej młodzieży. Kąpiel z pomostu jest oczywiście
zakazana, ale chętnie bym do nich dołączył.
Przychodzi piękny ranek, sobota. Wieje na tyle mocno, że
stawiamy genuę 2. Ref na grocie jest z poprzedniego dnia.
Wychodzimy znów wcześnie. Wiatr fordewindowy, ale nie
stawiamy spinakera, bo najpierw czas na śniadanie. Potem
wiatr kręci, trochę siada. Zdejmujemy ref na grocie i w
pięknym słońcu płyniemy w kierunku Rewy. Spinaker chodzi po
głowie, ale Rewa coraz bliżej. Wyprzedzamy jakiś jacht wielkości
Cartera, wchodzimy na kurs na Głębinkę. Wiatr rośnie
wyraźnie i gdy już płyniemy w kierunku Gdyni, prędkość
dochodzi do 6 węzłów. Wspólnie ustalamy, że fala może mieć
nawet pół metra wysokości.
W Gdyni udaje nam się znaleźć miejsce akurat dla nas.
Kąpiel, obiad, rozmowy.
Czekamy na odprawę przed paradą.
Do Parady Świętojańskiej zgłosiliśmy się kilka dni
wcześniej. Gdy byliśmy w Pucku, człowiek z organizacji
parady zadzwonił z prośbą o wzięcie na pokład trzech osób, w
ramach jakiejś nagrody dla nich. Zgodziłem się, ale w ramach
przygotowań musiałem z klubu pożyczyć dwie kamizelki
asekuracyjne (na pokładzie mamy trzy kamizelki).
W czasie odprawy, gdy zostałem poproszony o wzięcie na hol
jednego jachtu z uszkodzonym silnikiem, po raz pierwszy,
mając w głowie, że będzie noc i trzy zielone osoby na
pokładzie, odmówiłem.
Później okazało się, że nikogo na pokład nie zabieramy, bo
wszystkich „pasażerów” rozdzielono na inne jachty. Wyszło
głupio. Zwłaszcza że zawsze zgadzam się na holowanie, mając
w pamięci własne lata pływania na jachcie w ogóle bez
silnika i częstą pomoc dobrych ludzi.
Wychodzimy na paradę, wcześniej przywiązując do want
kolumnowych latarki, a do stójek flary. To ostatnie nie było
najlepszym pomysłem.
Samej parady opisywał nie będę. Było fajnie, choć w efekcie
zapanował lekki burdelik na wodzie. Swoje zobaczyliśmy,
ludzie na brzegu chyba także.
Poniżej zdjęcie, które zrobił nam Rafał z Santa Pasty.
Niedzielny poranek. Czas wracać do domu. Znów wstajemy wcześnie
i chyba wywieramy lekką presję na zacumowane do naszej burty
jachty. Wiatr słaby i miał być spinakerowy, ale nie jest.
Pełny bajdewind. Śniadanie tym razem zjedliśmy w porcie. Ale
co szkodzi zrobić znów herbatę? Pada na mnie, bo Asia
tradycyjnie steruje. Ale tym razem szybko włączamy
autopilota. Przepływamy blisko dużej i znanej nam już
pogłębiarki Bartolomeu Dias. Stoi na kotwicy, w końcu jest
niedziela.
Poza tym robię zdjęcie logu. Jak widać, trochę mil i log i
jacht już przepłynęły. Z czego ponad 7000 mil ze mną.
Autopilota wyciągnęliśmy nie bez powodu. W Górkach, na
silniku, robimy próbę parametru „siła steru”. Okazuje się,
że było przeregulowanie. Zmieniam. Po namyśle zmniejszam też
„tłumienie steru”. Zobaczymy na regatach B8 jaki jest efekt.
Dobijamy do naszej przystani, kończymy porządki i schodzimy
z jachtu.
Cztery dni urlopowego pływania, wizyta w miejscach, które
rzadko się odwiedza. Do tego gdyńska parada. Przepłynęliśmy
70 mil, w dobrej pogodzie (poza burzą koło Helu).
|