Krótki urlop na Zatoce (2019),
czyli leniwa turystyka i parada.
4.07.2019

Długi weekend czerwcowy miał być oczywiście na regatach. Tylko że organizator ustawił limit prędkości jachtów, którego Czarodziejka nie spełnia. W tej sytuacji można było się zastanowić nad alternatywą.
Zamiast gnać gdzieś dalej (Kłajpeda, krajówka?) wymyśliliśmy zwiedzanie najbliższej okolicy. Połączone z wizytą na Paradzie Świętojańskiej w Gdyni. Bo dlaczego nie? Trasa krótka, więc bez pośpiechu. I bez specjalnego zwracania uwagi na prognozy pogody.
Start w czwartek, trochę później niż planowano, ale w końcu mamy urlop.
Wyszliśmy z Górek jednak przed południem, celem była Jastarnia. Znajomi wspominali, że około godziny 17 ma przyjść zmiana pogody i burza. Coś wieje, więc powinniśmy zdążyć przed.
Przyjemna żegluga, pełny bajdewind do połówki.
Umowa przed rejsem była taka, że niemal wyłącznie Asia steruje. W tej sytuacji szukam sobie zajęcia.
Biorę brzeszczot piły do metalu i pracowicie odcinam kołki z naszego stoprelingu. 64 sztuki. Potem papier w rękę, na kostce korkowej, i szlifowanie.
Z przerwą na przejście statkowi przed dziobem, blisko, czego zdjęcie nie oddaje.





Idzie dobrze, już prawie koniec, ale pozycja niewygodna i w końcu gubię kostkę. Zanim decydujemy się zawrócić i łowić ją, mija za dużo czasu i kostki nie znajdujemy. Pierwszy MOB nieudany. Pierwszy, bo niewiele później Asia gubi swoją czapeczkę przeciwsłoneczną. Tym razem zawracamy od razu, ale czapeczki toną szybko i ta znika pod wodą, zanim się zbliżyliśmy. Ups...

Mijamy Hel, i widać, że idzie zło. Chmury po lewej, nad Gdynią i lądem. Robimy zdjęcia. Gdy wiatr siada, zrzucamy genuę, a po namyśle, bo po co ma zmoknąć, chowamy ją pod pokład.



Wiatr jeszcze maleje i odkręca o niemal 180 stopni. Do Jastarni zostało trochę ponad 4 mile. Włączamy silnik, a skoro już on działa, to zrzucamy i klarujemy na bomie grota. Liczę na to, że silny wiatr będzie trwał krótko. Nigdy nie przeczekiwałem takiej pogody na silniku, może czas spróbować? Zaczyna wiać, zaczyna  padać, lać. Burza jest, ale dookoła. Wieje prawie prosto w dziób. Silnik chodzi na dość niskich obrotach, prędkość spada do 2-3 węzłów. Naprawdę mocno wieje może z kwadrans, oceniam na około 30 węzłów. Fala oczywiście robi się ogromna, na oko z pół metra... ;)
Ciekawym zjawiskiem „sztormowania” na silniku jest warstwa wody w kokpicie, która jakoś nie może odpłynąć oraz otwieranie się suwklapy, co nigdy się nie zdarzało pod żaglami na największej nawet fali.
Pada tak mocno, że mamy wrażenie, że to grad. Ale nie.
W końcu wiatr siada, deszcz zamienia się w mżawkę.


Prędkość rośnie, dochodzimy do pławy Jas i cumujemy w marinie. Każą nam się przestawić, ale to nawet lepiej.
Relaks. Idziemy do znanej nam od dawna knajpy na gyros. Wiem, nad morzem jada się ryby, ale ile można. Dobry gyros jest dobry!
Wycieczka wycieczką, ale trafiamy do sklepu. Kupujemy produkty na śniadanie oraz dobry płyn z procentami.
Uczta duchowa, bo włączamy sobie na laptopie zabrany specjalnie film „Tabarly”. Wrażenia różne i niekoniecznie do opisywania, film bardzo ciekawy.
Ale jedno można spokojnie powiedzieć. Da się obsługiwać samemu duże żagle, w tym spinakery, bez żadnych wspomagaczy typu rolery, zwijacze i tak dalej. W rozmowach z „bezspinakerowcami” mam kolejny argument. A raczej przykład
Rano wita nas piękna pogoda, choć zrobiło się wyraźnie chłodniej. Wychodzimy dość wcześnie. Płyniemy wolno, wiatr siada coraz bardziej i pojawia się myśl o kąpieli.

Zrzucamy żagle i wtedy dostrzegamy na wodzie idący wiatr. Zmiana decyzji, trudno się mówi. Mijamy poprawnie „głębinkę”, pławę nr 2, „beki”. Wyjaśniam o co w tym miejscu chodzi, a w Pucku wyciągamy mapę i oglądamy całą trasę jeszcze raz.
Od Rewy mamy halsówkę, a wiatr rośnie. Robi się wyraźnie zimno, innymi słowy upał zelżał.



W końcu zakładamy jeden ref na grocie i tak spokojnie dopływamy do celu.



Ponieważ jesteśmy przed godziną 14, udaje nam się złapać bosmana portu rybackiego, zapłacić, a nawet skorzystać z infrastruktury.
Co się robi po wejściu do portu i ogarnięciu jachtu? Idzie się na obiad, najbliżej, czyli do Budzisza. Potem wycieczka. A potem kąpiel za portem jachtowym, co robię pierwszy raz od chyba kilkudziesięciu lat. Woda jest zadziwiająco ciepła, czego nie można powiedzieć o powietrzu - wyraźnie skończyły się upały.
Patrząc w kierunku wody dostrzegam znajomy żagiel i podejrzewam że płynie do Pucka znany dobrze Knipdul. Okazuje się, że jednak nie. To inny bot żakowy, ze starym grotem z Knipdula. Wypasiony, bo ma silnik.



Wieczorem przyglądamy się zabawom z piłką i kąpieli grupki mocno młodszej młodzieży. Kąpiel z pomostu jest oczywiście zakazana, ale chętnie bym do nich dołączył.
Przychodzi piękny ranek, sobota. Wieje na tyle mocno, że stawiamy genuę 2. Ref na grocie jest z poprzedniego dnia. Wychodzimy znów wcześnie. Wiatr fordewindowy, ale nie stawiamy spinakera, bo najpierw czas na śniadanie. Potem wiatr kręci, trochę siada. Zdejmujemy ref na grocie i w pięknym słońcu płyniemy w kierunku Rewy. Spinaker chodzi po głowie, ale Rewa coraz bliżej. Wyprzedzamy jakiś jacht wielkości Cartera, wchodzimy na kurs na Głębinkę. Wiatr rośnie wyraźnie i gdy już płyniemy w kierunku Gdyni, prędkość dochodzi do 6 węzłów. Wspólnie ustalamy, że fala może mieć nawet pół metra wysokości.
W Gdyni udaje nam się znaleźć miejsce akurat dla nas. Kąpiel, obiad, rozmowy.



Czekamy na odprawę przed paradą.
Do Parady Świętojańskiej zgłosiliśmy się kilka dni wcześniej. Gdy byliśmy w Pucku, człowiek z organizacji parady zadzwonił z prośbą o wzięcie na pokład trzech osób, w ramach jakiejś nagrody dla nich. Zgodziłem się, ale w ramach przygotowań musiałem z klubu pożyczyć dwie kamizelki asekuracyjne (na pokładzie mamy trzy kamizelki).
W czasie odprawy, gdy zostałem poproszony o wzięcie na hol jednego jachtu z uszkodzonym silnikiem, po raz pierwszy, mając w głowie, że będzie noc i trzy zielone osoby na pokładzie, odmówiłem.
Później okazało się, że nikogo na pokład nie zabieramy, bo wszystkich „pasażerów” rozdzielono na inne jachty. Wyszło głupio. Zwłaszcza że zawsze zgadzam się na holowanie, mając w pamięci własne lata pływania na jachcie w ogóle bez silnika i częstą pomoc dobrych ludzi.
Wychodzimy na paradę, wcześniej przywiązując do want kolumnowych latarki, a do stójek flary. To ostatnie nie było najlepszym pomysłem.
Samej parady opisywał nie będę. Było fajnie, choć w efekcie zapanował lekki burdelik na wodzie. Swoje zobaczyliśmy, ludzie na brzegu chyba także.



Poniżej zdjęcie, które zrobił nam Rafał z Santa Pasty.


Niedzielny poranek. Czas wracać do domu. Znów wstajemy wcześnie i chyba wywieramy lekką presję na zacumowane do naszej burty jachty. Wiatr słaby i miał być spinakerowy, ale nie jest. Pełny bajdewind. Śniadanie tym razem zjedliśmy w porcie. Ale co szkodzi zrobić znów herbatę? Pada na mnie, bo Asia tradycyjnie steruje. Ale tym razem szybko włączamy autopilota. Przepływamy blisko dużej i znanej nam już pogłębiarki Bartolomeu Dias. Stoi na kotwicy, w końcu jest niedziela.
Poza tym robię zdjęcie logu. Jak widać, trochę mil i log i jacht już przepłynęły. Z czego ponad 7000 mil ze mną.



Autopilota wyciągnęliśmy nie bez powodu. W Górkach, na silniku, robimy próbę parametru „siła steru”. Okazuje się, że było przeregulowanie. Zmieniam. Po namyśle zmniejszam też „tłumienie steru”. Zobaczymy na regatach B8 jaki jest efekt.
Dobijamy do naszej przystani, kończymy porządki i schodzimy z jachtu.
Cztery dni urlopowego pływania, wizyta w miejscach, które rzadko się odwiedza. Do tego gdyńska parada. Przepłynęliśmy 70 mil, w dobrej pogodzie (poza burzą koło Helu).