Miało być szybko. Znaczy szybciej.
Plan na sobotę był prosty: jakaś godzinka/dwie na
rozebranie zejściówki/obudowy silnika i ruszamy z
pracami elektrycznymi. Życie brutalnie zweryfikowało
plany. Raz że byłem najpierw w sklepie żeglarskim, dwa
że chwilka zeszła na przepychanie przyczepy podłodziowej
i pakowaniu jej na lawetę. Gdy w klubie ktoś prosi o
pomoc przy czymś, do czego potrzeba więcej ludzi, nigdy
się nie odmawia. Dziś ja, jutro mi ktoś pomoże. Np. do
przepychania Czarodziejki jednak 6 osób jest
potrzebnych.
W końcu rozbieram. Obudowa silnika, która jest
jednocześnie podstawą do zlewu, stopniem zejściowym,
świetnym miejscem do siedzenia w morzu, osłoną hundki i
tak dalej, jest dość solidnie skręcona. Czemu trudno się
dziwić.
Tak to wyglądało na początku, przy czym blat ze zlewem
już był zdjęty (też ma swoje wkręty, poza tym trzeba
odłączyć dopływ wody do kranu oraz odpływ ze zlewu).
Najpierw płyta czołowa, ta z
drzwiczkami, która i tak już kiedyś (przy okazji
pierwszego remontu wieki temu) została przerobiona tak,
że nie trzeba razem z nią odkręcać podstawy pompy wody
słodkiej do kranu. Wcześniej schodek pośredni, przy koi,
ale to drobiazg.
To z płytą czołową jest dość ważne, bo np. przez
drzwiczki to silnik można sobie w zasadzie tylko
pooglądać i pomacać przewody wody chłodzącej. Już
wykręcenie filtru wody chłodzącej jest denerwujące.
Każda większa praca zdecydowanie lepiej idzie bez
ścianki czołowej.
Potem ścianka boczna prawa (ta od hundki) razem z płytą
dolną, filtrem wody, pompką wody do kranu, potem ścinka
tylna i na koniec ścianka lewoburtowa, przy kuchence.
Wkręty, wkręty, kilka śrub, wkręty, milion wkrętów
ukrytych w większości pod gąbką wygłuszającą. Pozycje
człowieka, który to wykręca, przebijają te z Kamasutry.
Jest dostęp, hura. Oczywiście każdy element trzeba było
wytrzeć, wyczyścić i to zajęło sporo czasu. Ogólne
porządki żeby front robót był ciut wygodniejszy.
Piszę o tym nie żeby się żalić, ale
żeby uświadomić, że każde wejście w zakamarki jachtu
trwa długo. A rozbieranie elementów drewnianych trwa
jeszcze dłużej.
Skoro jest rzadka okazja, to dalej trochę czyszczenia
pod silnikiem i obok. Choć porządne sprzątanie będzie
już po pracach.
Ważnym przerywnikiem, już za tydzień, będzie szlifowanie
w bakiście pod laminowanie. Na zdjęciu bakisty widać
pęknięcie, które było "zawsze". Naprawa planowana jest
od dawna. Laminowanie oczywiście wiosną, ale szlifowanie
zaraz. Przecież nie będę szlifował laminatu po
zakończeniu prac elektrycznych!
Jest front robót, czas na demontaż. Demontaż się powoli
rozrasta, kable są wyciągane. Na zdjęciu nie widać
kabli, który były poprowadzone górą, pod tą zgniłą
sklejką tuż pod progiem zejściówki. Rozebranie
rozdzielni głównej, odłączanie kabli.
Odłączenie wszystkiego i dalsza destrukcja. Nie jest to
tylko sztuka dla sztuki. Płyta rozdzielni będzie nowa
(coś ubędzie, coś przybędzie). Znikną bezpieczniki przed
rozdzielnią (tych nie widać). Inny układ kabli. Nowe dwa
kable do puszki przymasztowej (per saldo będzie lżej!).
Przy okazji zaległości: z sufitu kabiny znika dawna
szyna firanek, rurka po kablu antenowym. Ogólnie ciężaru
przybędzie niewiele, bo nowe bezpieczniki ANL i
przełącznik kompensują: stary przełącznik na tablicy,
kilka kabli (w tym dwa grube i jeden średni), puszka
bezpieczników i kilka drobiazgów.
Destrukcji ciąg dalszy, większość
kabli trzeba wyjąć, a kilka rozplątać. Pechowo splątane
są kable od ogrzewania i od głośnika radiowego. Pada na
kabel głośnikowy - odlutowanie od złączki. A czas leci.
Choć przecież nie pracuję na akord, ba nawet nikt mi nie
płaci więc terminów nie mam, to jednak czasu zaczyna być
szkoda.
Tak naprawdę dopiero teraz zaczynają się kłopoty. Jeżeli
wszystkie kable chcę poprowadzić tak jak biegnie
widoczna rurka, to robi się ciasno. Problem polega na
tym, że płyta tylna obudowy silnika, ta wokół rurek,
jest blisko wanny kokpitu. Jeżeli radośnie zamontuję
drugą rurkę, dodam do tego złączki na końcach, to za
chińskiego boga nie złożę zejściówki. Żeby to wszystko
posprawdzać, muszę przyłożyć na miejsce płytę tylną i
boczną i dopiero przymierzać rurki.
Czas
leci a ja siedzę, myślę (wolno coś i mało efektywnie),
przymierzam po kilka razy wszystko. Brakuje
tak z pół centymetra, żeby było porządnie, czyli żeby
kable z rurek nie wychodziły na kant sklejki. Można
zostawić jak było, czyli kable luzem, nie przez złączki,
albo kupić inne uchwyty do rurek (obejmy), takie żeby
rurki były bezpośrednio na laminacie (oczywiście
przykręcone). I na tym w końcu stanęło. Acz przez chwilę
rozważam pomysły bardziej odjechane, typu poprowadzić
kable całkiem inną drogą. Ale po namyśle i obejrzeniu
jachtu (czyli po wczołganiu się w hundkę i bakistę)
jednak nie.
Impas, kabli nie mogę wciągać, skoro nie mam
podstawowego toru. Nie bardzo tez jest sens prowadzić
rurkę po nowemu w bakiście, skoro ma się łączyć z jedną
z tych, których nie ma.
Skoro tak, to może coś złożyć? Składam instalację 230 V,
przybył wyłącznik różnicowo-prądowy zamiast tylko
bezpiecznika. oczywiście wymaga to zmian kabelkowych.
Cynowanie końcówek prostych, zagniatanie oczkowych,
rurki termokurczliwe. Instalacja 230V to także podwójne
gniazdo w kabinie. Będzie nowy kabel, grubszy ale za to
krótszy, nowe łączenia w puszce.
W bakiście pracuje się słabo. Burta
skośna, ciasno, a puszka z różnicówką i łączeniowa pod
sufitem. Do tego trzeba po kilka razy biegać z bakisty
do kabiny. Nie udało się tego skończyć. W niedzielę z
jachtu wygoniła mnie ciemność i głód.
Jeszcze dwa kable trzeba będzie kupić (nie pomyślałem
wcześniej, ale będzie lżej!)
Na zdjęciu niżej widok bakisty od góry. Widać pęknięcie
do zalaminowania (to łączenie burty z podłogą bakisty),
widać przełącznik "silnikowy" i amperomierz ładowania,
widać rurkę, która trzyma się już tylko na kablu, widać
zawór paliwa, który muszę przełożyć niżej. Za tydzień
będzie co robić, jak pogoda pozwoli.
Wnioski: nie warto kupować wszystkich kabli i elementów
zanim się nie zacznie prac i nie rozbierze wszystkiego.
Bo zazwyczaj i tak o czymś zapomnimy, a naprawdę
porządny spis rzeczy do kupienia robi się dopiero przy
przymierzaniu i rozbieraniu staroci.
|