Łoże, kipy i elektryka, czyli niemal jak zwykle
12.11.2020r.

Łoże jachtu w zasadzie nie należy do działu remontowego. Ale dotyczy czasu remontowego, a dyskusje o łożach były wiele razy.
Łoże Czarodziejki nie jest oczywiście jedynie słuszne, ma wady. Ma zalety.
Jestem z niego bardzo zadowolony, choć go nie robiłem, tylko kupiłem razem z jachtem.
Wadą jest to, że nie jest kieszonkowe, nie można go po wodowaniu rozebrać i schować w rogu garażu.
Jacht na łożu wygląda jak widać. Samo stawianie jesienią jest banalne, bo wystarczy jacht położyć na poprzecznych belkach. Jest na tyle lekki i ma na tyle mocne dno, że wytrzyma.
Oznacza to, że nie traci się czasu na dopasowanie różnych podkładów, łap i tak dalej. Po prostu stawia się jacht na belkach. Po odpięciu pasów można dosunąć boczne podpory i ściągnąć je pasami. Jeżeli jacht jest przechylony na burtę, to wcześniej można go wyprostować, zwyczajnie ciągnąc za balast. Potem jeszcze warto podklinować balast.






Ponieważ, jak widać, łoże ma koła, można je bez problemu przetaczać jak jest puste (to też zaleta i wygoda). Można je też przetaczać z jachtem. Wystarczą do tego 4 osoby (ciężko), 5-6 osób (bez problemu). Gdy ludzi brakuje, można użyć samochodu. W ten sposób jacht był w Gdyni przeciągany nie raz.
Łoże ma jeszcze jedną zaletę. Można je podnosić podnośnikiem hydraulicznym za tył lub przód, żeby coś pod koła podłożyć. To było wykorzystywane podczas remontu mocowania balastu - całe łoże zostało podniesione, potem opuszczone. Jednym podnośnikiem.
Ponieważ łoże ma koła, można je łatwo przewieźć gdzieś dalej lawetą samochodową.

Przyszła jesień, to do roboty.
Od zeszłego roku używamy na jachcie dodatkowych, zewnętrznych szotów na pełniejsze kursy. Najpierw były w tym celu używane brasy. To była prowizorka, nie zawsze brasy były po właściwiej stronie. Dorobiliśmy osobny szot. Lepiej, ale jak nie był na właściwiej burcie, to trzeba go było przekładać. Jego prowadzenie też było dyskusyjne. A sama lina trochę za krótka - trzeba było wypinać szot przed zwrotem.
W tym roku zrobiliśmy dwa osobne komplety, z dłuższymi linkami. Było prawie dobrze.
Szoty przed kabestanem były prowadzone przez karabinek na krawacie i to było to prawie.
Teraz są małe ale bardzo mocne kipy, zamontowane przy stójkach, żeby jak najmniej przeszkadzały.
Będzie lżej, ładniej i bardziej praktycznie.


Kolejna praca to powrót elektrycznej klątwy.
Pod sam koniec sezonu, gdy wieczorem wracaliśmy do portu, okazało się, że wysiadło oświetlenie kompasu. O oświetlenie kompasu dbałem zawsze, od samego początku żeglowania. W ogóle na jachcie powinien być porządny kompas, z równie porządnym oświetleniem, żeby można było z kompasu korzystać także, a może zwłaszcza, w nocy.
A tutaj wysiadło, skubane. Pierwszym podejrzanym był oczywiście włącznik na tablicy, ale okazało się, że winien jest przetarty kabelek zasilający. Kabelek, bo to faktycznie są cieniutkie przewody, co ma zalety, ale montażowo jest do bani.
Przewód wychodzący z kompasu łączył się przez kostkę z grubszym trochę kablem wychodzącym z rozdzielni podręcznej. Ta kostka została zrobiona na samym początku i przetrwała nawet wymianę kompasu. Przetrwała długo, bo była wypełniona wazeliną. Właśnie nad nią kabelek idący do kompasu się przerwał, co było niemal niewidoczne.
Za pracę zabrałem się akurat teraz, żeby zakończyć elektrykę na ten sezon i zabrać z jachtu lutownicę, całe pudełko z przewodami, końcówkami, koszulkami i zagniatarką, oraz opalarkę. Mnóstwo rzeczy zawalających jacht.
Miało być szybko i sprawnie, a potem dalsze zaplanowane prace.
Musiałem odciąć drugą końcówkę i jakoś zakończyć kabelki przed włożeniem ich do kostki. Miałem chyba jakieś zaćmienie, ale raz to się przydało. Zagniotłem końcówki igłowe, założyłem koszulki termo, złączyłem wszystko. Włączyłem włącznik, dioda w kompasie mignęła i zgasła. Nosz @#$%^&@#
Sprawdziłem zasilanie i dupa.
No to czas rozebrać kompas, nie miałem pojęcia, jak jest dioda zamontowana. Odkręcenie śrub mocujących, wyjęcie kompasu ze ścianki kabiny, uważne obejrzenie jak to wygląda, odłączenie obudowy.
Diodę łatwo dało się wyjąć. Tylko co dalej?
Sklerozy jeszcze nie mam, wyjąłem pudełko z częściami elektrycznymi. Są diody, czerwone, całe trzy sztuki. Sprawdziłem czy działa. Lutownica, przylutowanie przewodów do diody, koszulki termo.
Wyczyszczenie wszystkich elementów z pyłu.
Składam ten cholerny kompas, a w nim cztery plastikowe śruby, przycięte na wymiar, chowają się do środka. Dopiero przytrzymanie każdej nożem za gwint zadziało.
Po każdej operacji sprawdzam, czy dioda świeci - to chyba jakiś uraz.
Idąc za ciosem, wywaliłem kostkę i połączyłem przewody na ściance kabiny rurkami miedzianymi (do zagniatania). Rurki takie, w magicznym pudełku, szczęśliwie były. Teraz jest naprawdę porządnie. Dodatkowo w kompasie jest dioda czerwona, zamiast oryginalnej białej i to dość mocnej.

Kilka dni później, przy okazji wieczornej wizyty na jachcie, sprawdziliśmy jak działa oświetlenie kompasu.
Bardzo ładnie i dobrze to wygląda w naturze, a nawet całkiem nieźle na zdjęciu. Powinno być sporo lepiej, bo poprzednia dioda trochę oślepiała.

Gdy to skończyłem było już na tyle późno, że można było kończyć prace.
Po namyśle doszedłem do wniosku, że dobrze się stało, że dioda przepaliła się teraz, a nie gdzieś na morzu. Stwierdziłem, że trzeba myśleć optymistycznie i zabrałem do domu wszystkie materiały i narzędzia do prac elektrycznych. Nie są już tej zimy planowane, chyba że zdecyduję się zamontować panel słoneczny...







Obecna zima zapowiada się o tyle nietypowo, że nie planuję na jachcie żadnych większych prac. Nawet obudowy silnika nie chcę rozbierać, bo nie ma potrzeby. Wiosną może zdecyduję się na zrobienie dna jachtu. Czyżby w końcu lekka ulga i skupienie się na drobiazgach?