Łoże jachtu w zasadzie nie należy do
działu remontowego. Ale dotyczy czasu remontowego, a
dyskusje o łożach były wiele razy.
Łoże Czarodziejki nie jest oczywiście jedynie słuszne,
ma wady. Ma zalety.
Jestem z niego bardzo zadowolony, choć go nie robiłem,
tylko kupiłem razem z jachtem.
Wadą jest to, że nie jest kieszonkowe, nie można go po
wodowaniu rozebrać i schować w rogu garażu.
Jacht na łożu wygląda jak widać. Samo stawianie jesienią
jest banalne, bo wystarczy jacht położyć na poprzecznych
belkach. Jest na tyle lekki i ma na tyle mocne dno, że
wytrzyma.
Oznacza to, że nie traci się czasu na dopasowanie
różnych podkładów, łap i tak dalej. Po prostu stawia się
jacht na belkach. Po odpięciu pasów można dosunąć boczne
podpory i ściągnąć je pasami. Jeżeli jacht jest
przechylony na burtę, to wcześniej można go wyprostować,
zwyczajnie ciągnąc za balast. Potem jeszcze warto
podklinować balast.
Ponieważ, jak
widać, łoże ma koła, można je bez problemu przetaczać
jak jest puste (to też zaleta i wygoda). Można je też
przetaczać z jachtem. Wystarczą do tego 4 osoby
(ciężko), 5-6 osób (bez problemu). Gdy ludzi brakuje,
można użyć samochodu. W ten sposób jacht był w Gdyni
przeciągany nie raz.
Łoże ma jeszcze jedną zaletę. Można je podnosić
podnośnikiem hydraulicznym za tył lub przód, żeby coś
pod koła podłożyć. To było wykorzystywane podczas
remontu mocowania balastu - całe łoże zostało
podniesione, potem opuszczone. Jednym podnośnikiem.
Ponieważ łoże ma koła, można je łatwo przewieźć gdzieś
dalej lawetą samochodową.
Przyszła jesień, to do roboty.
Od zeszłego roku używamy na jachcie dodatkowych,
zewnętrznych szotów na pełniejsze kursy. Najpierw były w
tym celu używane brasy. To była prowizorka, nie zawsze
brasy były po właściwiej stronie. Dorobiliśmy osobny
szot. Lepiej, ale jak nie był na właściwiej burcie, to
trzeba go było przekładać. Jego prowadzenie też było
dyskusyjne. A sama lina trochę za krótka - trzeba było
wypinać szot przed zwrotem.
W tym roku zrobiliśmy dwa osobne komplety, z dłuższymi
linkami. Było prawie dobrze.
Szoty przed kabestanem były prowadzone przez karabinek
na krawacie i to było to prawie.
Teraz są małe ale bardzo mocne kipy, zamontowane przy
stójkach, żeby jak najmniej przeszkadzały.
Będzie lżej, ładniej i bardziej praktycznie.
Kolejna praca to powrót elektrycznej klątwy.
Pod sam koniec sezonu, gdy wieczorem wracaliśmy do
portu, okazało się, że wysiadło oświetlenie kompasu. O
oświetlenie kompasu dbałem zawsze, od samego początku
żeglowania. W ogóle na jachcie powinien być porządny
kompas, z równie porządnym oświetleniem, żeby można było
z kompasu korzystać także, a może zwłaszcza, w nocy.
A tutaj wysiadło, skubane. Pierwszym podejrzanym był
oczywiście włącznik na tablicy, ale okazało się, że
winien jest przetarty kabelek zasilający. Kabelek, bo to
faktycznie są cieniutkie przewody, co ma zalety, ale
montażowo jest do bani.
Przewód wychodzący z kompasu łączył się przez kostkę z
grubszym trochę kablem wychodzącym z rozdzielni
podręcznej. Ta kostka została zrobiona na samym początku
i przetrwała nawet wymianę kompasu. Przetrwała długo, bo
była wypełniona wazeliną. Właśnie nad nią kabelek idący
do kompasu się przerwał, co było niemal niewidoczne.
Za pracę zabrałem się akurat teraz, żeby zakończyć
elektrykę na ten sezon i zabrać z jachtu lutownicę, całe
pudełko z przewodami, końcówkami, koszulkami i
zagniatarką, oraz opalarkę. Mnóstwo rzeczy zawalających
jacht.
Miało być szybko i sprawnie, a potem dalsze zaplanowane
prace.
Musiałem odciąć drugą końcówkę i jakoś zakończyć kabelki
przed włożeniem ich do kostki. Miałem chyba jakieś
zaćmienie, ale raz to się przydało. Zagniotłem końcówki
igłowe, założyłem koszulki termo, złączyłem wszystko.
Włączyłem włącznik, dioda w kompasie mignęła i zgasła.
Nosz @#$%^&@#
Sprawdziłem zasilanie i dupa.
No to czas rozebrać kompas, nie miałem pojęcia, jak jest
dioda zamontowana. Odkręcenie śrub mocujących, wyjęcie
kompasu ze ścianki kabiny, uważne obejrzenie jak to
wygląda, odłączenie obudowy.
Diodę łatwo dało się wyjąć. Tylko co dalej?
Sklerozy jeszcze nie mam, wyjąłem pudełko z częściami
elektrycznymi. Są diody, czerwone, całe trzy sztuki.
Sprawdziłem czy działa. Lutownica, przylutowanie
przewodów do diody, koszulki termo.
Wyczyszczenie wszystkich elementów z pyłu.
Składam ten cholerny kompas, a w nim cztery plastikowe
śruby, przycięte na wymiar, chowają się do środka.
Dopiero przytrzymanie każdej nożem za gwint zadziało.
Po każdej operacji sprawdzam, czy dioda świeci - to
chyba jakiś uraz.
Idąc za ciosem, wywaliłem kostkę i połączyłem przewody
na ściance kabiny rurkami miedzianymi (do zagniatania).
Rurki takie, w magicznym pudełku, szczęśliwie były.
Teraz jest naprawdę porządnie. Dodatkowo w kompasie jest
dioda czerwona, zamiast oryginalnej białej i to dość
mocnej.
Kilka dni później, przy okazji wieczornej wizyty na
jachcie, sprawdziliśmy jak działa oświetlenie kompasu.
Bardzo ładnie i dobrze to wygląda w naturze, a nawet
całkiem nieźle na zdjęciu. Powinno być sporo lepiej, bo
poprzednia dioda trochę oślepiała.
Gdy to skończyłem było już na tyle późno, że można było
kończyć prace.
Po namyśle doszedłem do wniosku, że dobrze się stało, że
dioda przepaliła się teraz, a nie gdzieś na morzu.
Stwierdziłem, że trzeba myśleć optymistycznie i zabrałem
do domu wszystkie materiały i narzędzia do prac
elektrycznych. Nie są już tej zimy planowane, chyba że
zdecyduję się zamontować panel słoneczny...
Obecna zima zapowiada się o tyle nietypowo, że nie
planuję na jachcie żadnych większych prac. Nawet obudowy
silnika nie chcę rozbierać, bo nie ma potrzeby. Wiosną
może zdecyduję się na zrobienie dna jachtu. Czyżby w
końcu lekka ulga i skupienie się na drobiazgach?
|