O instalacji
elektrycznej było już naprawdę wiele razy. O tym, że
czeka nas montaż panelu słonecznego, pisałem kilka razy.
Brakowało wcześniej motywacji i, tak naprawdę, potrzeby.
Autonomiczność jachtu wynosiła dobre kilka dni (bliżej 5
niż 2), a to z powodu minimalnego poboru prądu.
Oświetlenie nawigacyjne i kabinowe tylko ledowe. Do tego
szczątkowa elektronika (log i echosonda) oraz UKF-ka.
Tylko że to była prawda kilka lat temu. Powoli, powoli,
pobór prądu rósł. Na jacht trafiła ładowarka
akumulatorków AA i AAA, która chodzi bardzo często. 2-3
godziny kilka razy po 500mA (wiem, że od strony napięcia
12V prąd jest mniejszy, ale i tak jest) daje już wyraźne
zużycie. Do tego UKF-ka ręczna, także ładowana z gniazda
USB. Niby nie jest ładowana często, ale... Mały tablet,
także ładowany z USB, szperacz jak wyżej, smartfony
załogi. To jeszcze były drobiazgi.
Silne uderzenie w bilans prądowy nastąpiło, gdy na jacht
trafił autopilot. Tylko rumplowy, ale zmiana była
wyraźna. Autonomiczność spadła do maksymalnie 3 dób. Co
gorsze, pojawiła się niepewność i brak wiedzy, jaka jest
sytuacja prądowa na jachcie. To załatwił monitor
baterii. Który to monitor też ma swoje zapotrzebowanie
prądowe. Bardzo małe, ale ziarnko do ziarnka...
Potem było już tylko gorzej. Drugie uderzenie w bilans
prądowy to AIS nadawczy z ploterem. Niby ploter można
wyłączać (AIS dalej będzie nadawał), ale w praktyce jest
to niewygodne i niestosowane.
Tym bardziej w długich regatach, w których AIS pełni
ważną rolę monitorowania konkurencji.
Ostatni i nowy pobór prądy to nowa elektronika. Log z
echosondą w jednym urządzeniu, co ma ten feler, że nie
można wyłączyć samej echosondy (wiec już jest gorzej niż
było), ale nowością jest wiatromierz.
Zeszłoroczne wyścigi pokazały, że akumulator hotelowy,
bez ładowania, wytrzymuje w takich warunkach 2 doby,
może trochę więcej. Ma pojemność teoretycznie 140 Ah.
Teoretycznie dlatego, że ten akumulator został kupiony w
roku 2012(!) razem z jachtem i już wtedy nie był nowy.
W rozważaniach o bilansie prądowym wiele osób zakłada w
morzu ładowanie z silnika. Ot godzinka-dwie dziennie i
problem braku prądu jest zlikwidowany.
Po pierwsze godzinka-dwie dziennie pracy silnika jest
bardzo męcząca na małym jachcie. Po drugie i ważniejsze,
nasze przeloty są bardzo często w regatach. W regatach
nie wolno włączać napędu na śrubę, zresztą nigdy bym
tego nie zrobił. To oznacza, że silnik przez czas
ładowania albo chodzi na niskich obrotach (co mu szkodzi
i efektywność ładowania jest bardzo słaba) albo chodzi
na wysokich obrotach (co silnikowi szkodzi bardzo!).
Jest jeszcze jeden aspekt zagadnienia. Jacht po
weekendzie wraca do portu z dość rozładowanym
akumulatorem. Żeby go naładować na kolejne pływanie,
trzeba się zjawić w tygodniu i włączyć ładowanie. Nie
zostawiam ładowania na dłużej bez nadzoru. Gdyby w ciągu
tygodnia akumulator naładował się bezobsługowo, byłoby
bardzo fajnie.
Pojawiła się myśl o panelu słonecznym. Generator
wiatrowy odpada z powodu hałasu i przede wszystkim z
powodu pogorszenia osiągów jachtu (opory samego wiatraka
i rury, i przede wszystkim ciężar całości). Zbyt dużo
minusów ma takie rozwiązanie dla nas.
Panel słoneczny jest umieszczony niżej, nie hałasuje,
działa jak nie ma wiatru. Oczywiście to przy założeniu,
że jest gdzieś na pokładzie a nie na bramce na rufie.
Żeby nie przedłużać opisu: zapadła decyzja, żeby
zainstalować panel niejako nieinwazyjnie, czyli za
masztem a przed suwklapą. Miejsce ma zalety, ma też
wady. Zaletą jest brak oporów, krótkie kable i to, że na
pokładzie mało przeszkadza. Wadą jest możliwość
zasłaniania panelu przez bom, żagle i suwklapę.
Wielkość panelu ogranicza miejsce. W praktyce udało się
wstawić panel o mocy 50W. Ale z tych trochę lepszych,
czyli ETFE. Do tego regulator MPPT Victrona. Czyli układ
dość wypasiony. Ale pomyślałem, że skoro zależy mi na
maksymalnej efektywności, to trzeba zapłacić.
Wielka niewiadoma, jak to się sprawdzi w praktyce. Mamy
monitor baterii i zobaczymy.
Być może jednak trzeba będzie zamontować panel na rurze
na rufie, na przegubie. Główną zaletą tego miejsca jest
to, że panelu nic nie zasłania. Więc w praktyce mniejszy
panel może być bardziej skuteczny.
Ale może nie będzie trzeba?
Chodzi o to, że nikt nie wie, jak w praktyce będzie
działał zainstalowany panel, w miejscu gdzie jest i przy
takim pływaniu, oraz postojach, jakie normalnie są. I to
średnio w trakcie sezonu, bo przecież pogoda ma ogromny
wpływ na efekt ładowania.
Pierwsze przymiarki samego panelu. Odrobinę trzeba było
go podciąć.

W kabinie wygląda to tak jak niżej (kable na zdjęciu nie
są jeszcze dalej pociągnięte).

Niemal na drugim końcu układu znajduje się regulator.
Trafił pod kuchenkę, tak samo jak dawniej ładowarka. Ma
to sens, bo do akumulatora jest blisko, i istniejące już
połączenie można było wykorzystać.
Poza tym, miejsce pod kuchenką jest dobre
eksploatacyjnie, choć fatalne montażowo.

Pomiędzy panelem a regulatorem jest odłącznik panelu.
Miejsce dość nietypowe, ale logiczne i eksploatacyjnie i
ze względu na trasę przewodów. Poza tym, w rozdzielni
nie ma miejsca, a i sens prowadzenia tam wyłącznika jest
dyskusyjny. Instalacja na jachcie jest w pewnym stopniu
rozproszona, co ma plusy i minusy, jak zazwyczaj...
Sklejka na której jest wyłącznik okazała się zbyt gruba
i trzeba było poświęcić dobre pół godziny na
„dremelkowanie”, żeby wyłącznik dał się sensownie
zamontować. Ale jest dobrze, choć gniazdo trzeba będzie
kiedyś polakierować.

Sam panel został w końcu przyklejony, po sprawdzeniu,
czy to wszystko w ogóle działa.

|

|
Pojawia się pytanie, czy to w ogóle działa. Amperomierz
monitora baterii pokazuje, że tak.
Pod plandeką efektywność działania nie jest powalający,
ale jednak działa. Jak mocniej zaświeciło słońce,
amperomierz pokazał 0,4 A.

Schemat
instalacji został na razie zapisany papierowo, trzeba
jeszcze zrobić poprawki w schematach w postaci
elektronicznej.
|